Annie Clark ponownie spogląda z okładki wzrokiem czystym i trochę nie z tego świata. Tym razem jednak nie jest to spojrzenie nieśmiałe i zdziwione jak na pierwszym albumie, lecz bardziej pewne siebie. Zmiana jest absolutnie uzasadniona, gdyż o ile na debiutanckim "Marry Me" artystka zaskakiwała wokalnym i kompozytorskim talentem, to "Actor" jest bardiej refleksyjne, dojrzałe i wspaniale rozwijającym środki artystyczne, którymi Annie wówczas urzekała. W dobie, gdy na amerykańskiej scenie niezależnej w najlepsze trwa eksplozja muzyki odwołującej się do folku, tradycyjnych brzmień i podstawowych treści, Annie błyskotliwie łączy poetykę dnia codziennego z wysublimowaną, bliską artyzmowi formą przekazu. Obywa się bez konwencjonalnych piosenkowych struktur w sposób zupełnie naturalny, a choć jej gra na gitarze jest główną przeciwwagą i uzupełnieniem wokalu, to dla wizerunku tej muzyki równie duże znaczenie mają instrumenty dęte i smyczkowe. Można odnieść wrażenie, że okres gry w zespole Sufjana Stevensa został przez Annie świetnie wykorzystany, co wcale nie oznacza bezpośrednich inspiracji.
St. Vincent osiągnęła charakterystyczne brzmienie, wspaniale korespondujące z jej wokalem, a wielobarwne aranżacje doskonale podkreślają dramaturgię i uzupełniają niedopowiedzenia w doskonałych tekstach. Świat St. Vincent nie jest ani jednobarwny, ani szary - choć rysuje go ledwie jedenaście utworów, mieści się w nim spektrum emocji i postaw, które wystarczyłyby na niezłą powieść. Umiejętność realizacji ambitnej wizji w sposób szczery i muzycznie fascynujący stanowi o pięknie tej płyty. W efekcie, podobnie jak Dirty Projectors, St. Vincent staje się osobowością, która nawet w bardzo zatłoczonych fragmentach muzycznego uniwersum mówi głosem tak własnym i wyraźnym, że nie sposób jej pomylić z kimkolwiek innym.
[Piotr Lewandowski]