polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Califone wywiad z Timem Rutili

Califone
wywiad z Timem Rutili

Califone to zespół nie porywający tłumów, ale konsekwentnie budujący swój soniczny krajobraz, w którym akustyczna tradycja Ameryki spotyka się z dekonstrukcją muzyki współczesnej i jazzowym traktowaniem do struktury utworów. Tegoroczne „All My Friends Are Funeral Singers” to chyba najpiękniej zbalansowany, wciagający album grupy. Wywiadu udzielił nam Tim Rutili, lider Califone, a niegdyś Red Red Meat.

Przy poprzedniej płycie Califone wiele mówiło się o tym, jak utwór „The Orchids” Psychic TV wpłynął na ukierunkowanie procesu twórczego. Czy tym razem istniała wyraźna inspiracja, którą kierowaliście się nagrywając nowy album?

Na „All My Friends Are Funeral Singers” pierwszą iskrą, która zainicjowała proces pisania materiału było zbieranie i tworzenie listy zabobonów. Spisałem ponad 40 stron i zarejestrowałem kilka godzin filmów wideo, na których moja rodzina i przyjaciele opowiadali o swoich przesądach. Z takiego obrazu zaczęły powstawać piosenki i cała muzyczna opowieść.

Wyreżyserowałeś też film o tym samym tytule co płyta. Jaka wyglądają relacje między filmem a albumem?

Piosenki i film powstawały w tym samym czasie. Były inspirowane tymi samymi pomysłami i posiadały wspólny obraz. Album i film istnieją niezależnie od siebie, ale oba procesy twórcze towarzyszyły sobie nawzajem. Na przykład postać Alice Marble Grey „wyrosła” z piosenki o tym samym tytule. Kiedy ją ukończyliśmy, stała się bohaterem opowieści. Więc album i film wzajemnie na siebie wpływały.

Czy zatem płyta jest niczym ścieżka dźwiękowa do filmu, czy raczej realizują one podobne pomysły, ale odmiennymi środkami artystycznymi?

Nie jest to ścieżka dźwiękowa. Album oparty jest przecież na piosenkach, powstających jednak na podstawie takich samych inspiracji co film, ale także przez film inspirowanych. Niektóre z nich są wykorzystane w filmie, ale nie stuprocentowo, nie od początku do końca.

Na trasie w Stanach film był wyświetlany w trakcie koncertów. Jak to wyglądało – czy piosenki były precyzyjnie zsynchronizowane z poszczególnymi partiami filmu czy graliście i improwizowaliście z określonymi częściami?

Część muzyki była bardzo precyzyjnie dopasowana do obrazu, ale niektóre fragmenty graliśmy inaczej każdego wieczoru. W filmie jest kilka węzłów, w których pojawić się muszą konkretne utwory. Było to niesamowite doświadczenie. Granie do filmu i równoczesny kontakt z publicznością dają obrazowi i muzyce zupełnie nową energię.
Co więcej, w filmie jest też parę momentów, w których widać Califone grających albo robiących hałas – grając na scenie wchodziliśmy więc w interakcję z tym co „graliśmy” z ekranu. Bawienie się tym było bardzo satysfakcjonujące, w pewnym momencie stało się nawet dość szalone.

Czy możemy spodziewać się czegoś podobnego podczas europejskiej trasy koncertowej?

Tak, bardzo podobnego. Z tym, że po filmie będziemy grali też normalny set, złożony zarówno ze starych jak i nowych piosenek. To też bardzo fajne, jestem pewien, że w Europie będziemy mieć więcej czasu na granie piosenek.

Słyszałem, że w przeszłości graliście też do niemych filmów. Powiedz proszę do jakich i co Was intryguje w tego typu projektach?

Obrazy zawsze były dla nas impulsem do tworzenia muzyki, dlatego gramy muzykę do filmów zawsze kiedy mamy taką możliwość. Graliśmy do wczesnych filmów abstrakcyjnych Harry’ego Smitha, do „The Mascot – Fetiche” Władysława Starewicza z 1933-ego roku, do „Salome” z 1923ego, „Alicji w Krainie Czarów” z 1903ego, do filmu „Ten, którego biją po twarzy” Victora Sjöströma czy też „Kino Glaz” Dzigi Vertova. Szczerze mówiąc, to właśnie te projekty było głównym powodem, dla którego zapragnąłem stworzyć własny film i grać do niego na żywo z zespołem.

W Twojej muzyce znajduję pewną podskórną nostalgię, mgliste przywoływanie przeszłości. Czy u źródeł postaci i historii w tekstach są Twoje własne doświadczenia i wspomnienia?

Tak, wiele tych obrazów wykorzystuje zniekształcenie i wyolbrzymienie wspomnień, marzeń i snów. Efekt jest abstrakcyjny, ale oparty na prawdziwych zdarzeniach.

Czy ta nostalgia odnosi się też to zbiorowej pamięci brzmień, dźwięków i rytmów, które dziś już praktycznie odeszły w niepamięć?


Jasne.

Jeśli miałbyś wskazać dekadę, która najbardziej Cię inspiruję, którą byś wskazał?

Myślę, że okres sprzed z grubsza stu lat. Wtedy rodził się kubizm, dadaizm i surrealizm. Jazz. Choć sam nie wiem, może raczej są to lata sześćdziesiąte i wczesne lata siedemdziesiąte? Wtedy powstało większość moich ulubionych nagrań. Ciężko powiedzieć, może to będzie dekada, która dopiero nadejdzie?

Czy charakterystyczne dla Califone przetworzenie blues i folku przez technologię, włączanie nagrań terenowych w miks, to czysto intuicyjny czy raczej zaplanowany proces?

To uszlachetnianie za pomocą technologii intuicyjnych impulsów, dźwięków i słów.


Powiedziałeś kiedyś, że Califone to Twój „bedroom, easy-listening” projekt po rozpadzie Red Red Meat. Trochę się pozmieniało od tego czasu. Czy teraz Califone to  „prawie regularny zespół” czy „jeszcze raczej solowy” projekt?

To regularny zespół złożony z osób o bardzo nieregularnych kształtach. Wszystkim nam trudno znaleźć ubrania, które idealnie pasują.

Producent Brian Deck, współpracuje z Califone od dawna i grał z Tobą w Red Red Meat. Jak istotna jest ta współpraca dla kształtu Califone?

Brian stał się już tak naprawdę członkiem naszego zespołu. Wciąż ekscytuje nas wspólna praca.


Na winylowym wydaniu „All My Friends Are Funeral Singers” znajduje się utwór, którego nie ma na CD. Zamówiłem Waszą płyte przed premierą, więc dostałem go w mp3. To chyba najdłuższy utwór w Waszym dorobku. Traktujesz go raczej jako bonus, czy domknięcie albumu?

Raczej jako bonusowy utwór.

Czy czujesz się dobrze w sytuacji, w którym medium z którego pochodzi muzyka, wpływa na jego zawartość?

Jasne, to fajne. Ale kiedy tworzymy muzykę, wciąż wyobrażam sobie, że nagrywamy płytę winylową. Wciąż uwielbiam sklepy z płytami.

Niedawno ukazała się reedycja „Bunny Gets Paid” Red Red Meat. Brałeś udział w przygotowaniu reedycji? Jakie są Twoje aktualne odczucia co do tego albumu?

Tak, wszyscy uczestniczyliśmy w opracowaniu reedycji. Podoba mi się jak wyszło. Od dawna już nie słuchałem tej płyty i kiedy to zrobiłem byłem bardzo zaskoczony, że wciąż jest dla mnie wyjątkowa. Naprawdę lubię jej brzmienie. Sprawiło ono, że zapragnąłem wyrzucić przez okno komputer i od dziś znów używać tylko taśm.

Sam Beam z Iron and Wine powiedział w styczniu 2007 wywiadzie dla PopUp, że pracujecie razem nad płytą. Czy coś już powstało, możemy spodziewać się płyty?

Faktycznie zaczęliśmy razem trochę komponować i nagrywać. Mam nadzieję, że uda się nam skończyć ten projekt, gdy będziemy mieć trochę więcej czasu. Ale na razie nie ma konkretów.

Mam nadzieję, że znajdziecie czas. Dzięki za rozmowę.

[Piotr Lewandowski]