Po ciepłej, rozrywkowej płycie „False Priest” of Montreal przywieźli w październiku na kilka koncertów do Europy swoje spektakularne szoł. Udowodnili przy tym, że obecnie znajdują się w najlepszej muzycznej formie w karierze, potrafiąc zagrać i funkowo, i psychodelicznie. Przy okazji berlińskiego koncertu spotkaliśmy się z liderem of Montreal, Kevinem Barnesem, który o muzyce specjalnie rozmawiać nie lubi. Zapraszamy więc do lektury wywiadu.
of Montreal na płycie to tylko Ty, wszystko nagrywasz sam, a potem na scenie prawie dziesięć osób wyczynia tak niesamowite rzeczy. Jak powstają Wasze koncerty?
Jeśli chodzi o koncerty, każdy wychodzi z pomysłami, jest to zdecydowanie efekt współpracy. Większość naszych występów tworzy mój brat David, ale każdy dodaje coś od siebie. Rekwizyty i kostiumy budujemy razem.
Jak ewoluowała formuła Waszych występów? Każdy kto Was widział na Off Festivalu pamięta motyw z goleniem Twoich wąsów na scenie od tego czasu widziałem Was dwa razy i za każdym razem było inaczej. Od początku unikaliście zwykłego wychodzenia na scenę z gitarami i grania piosenek?
Pierwotnie nie mieliśmy żadnych teatralnych zapędów. Po kilku płytach i trasach zdecydowaliśmy, że fajnie będzie stworzyć coś bardziej spektakularnego. W ciągu ostatnich trzech czy czterech lat rozmach naszych występów znacznie wzrósł. Staramy się, by każda trasa była inna, wyjątkowa. Nie chcemy w kółko robić tego samego, więc za każdym razem gdy ruszamy w trasę staramy się stworzyć coś zupełnie nowego.
Uda Wam się kiedyś zrobić w Europie takie szoł jak w Stanach?
Nie sądzę, niestety.
Żadnych koni?
Żadnych koni. Wiesz, to trudniejsze, bo w Stanach gramy przeważnie dużo większe koncerty niż tutaj. Tutaj gramy w mniejszych klubach, za mniejsze pieniądze. Wszystko co robimy, finansujemy sami. Wykładamy własne pieniądze i w tym momencie nie zarabiamy na koncertach w Europie. Nie mamy możliwości zrobienia w Europie tej samej produkcji co w Stanach. W Stanach mamy dwa autobusy, dwie ciężarówki, prawdopodobnie około sześciu osób więcej do pomocy. Nie dalibyśmy rady przenieść tego tutaj. I tak dokładamy pieniądze do europejskich tras.
Jak wiążący jest scenariusz Waszych występów?
Koncerty są generalnie przećwiczone, przygotowujemy aranżacje, każdy ma swoją rolę. Trzymamy się wersji płytowych, ale też eksperymentujemy, gramy nasze utwory w nowy sposób. Ale generalnie szoł wymaga, by każdy miał swoją część i tego staramy się trzymać.
Nowy album jest pierwszym, który nagrałeś nie we własnym domu, tylko w studio. I od razu producentem został Jon Brion. Brzmienie faktycznie się zmieniło, dźwięk jest czystszy, basy pulsujące i ciepłe. Dlaczego zdecydowałeś się tym razem na współpracę z producentem? Nowy materiał wymagał takiego szlifu?
To wyszło naturalnie, nagrałem najpierw wszystko w domowym studiu, jak zwykle, a potem wysłałem to do Jona i poprosiłem go o zmiksowanie materiału. Jemu się ten materiał spodobał, ale uznał, że może mi pomóc ulepszyć jakość brzmienia. Pojechałem więc do Kalifornii, do studia, gdzie Jon pracuje i wymieniliśmy kilka rzeczy. Na przykład, miałem już napisane wszystkie partie basowe, ale nagraliśmy je ponownie na lepszym wzmacniaczu, na lepszych mikrofonach. Robiliśmy tego typu poprawki, większość kompozycji było już skończonych. Zamienialiśmy poszczególne elementy na lepiej brzmiące.
Patrząc teraz wstecz na poprzednie albumy nie żałujesz, że nie zrobiłeś czegoś takiego już przy np. „Hissing Fauna” i starszych płytach?
Nie i nawet nie chodzi o to, zwyczajnie nie mogę ich nagrać jeszcze raz. Powód, dla którego robię muzykę w pewien sposób jest taki, że lubię, gdy płyta ma osobowość. Jeśli chodzisz do studia codziennie z częścią albumu, w pewnym momencie tracisz swoją indywidualność, swoje brzmienie. Tak naprawdę nie zależy mi, by płyta miała szczególne brzmienie Hi-Fi, wolę nagrania z osobowością, własną tożsamością i jakością, która czyni ją wyjątkową. Jestem zadowolony z brzmienia starszych płyt, tak jak jestem zadowolony z „False Priest”. Przez to jedno doświadczenie nie będzie tak, że teraz nie będę potrafił zrobić płyty bez Jona Brion. Jasne, może będziemy w przyszłości współpracować, ale to nie jest kluczowe. Chcę po prostu tworzyć muzykę.
Tytuły Waszych ostatnich dwóch płyt – „Skeletal lamping” i „False Priest” – można usłyszeć w utworze Faberge Falls For Shuggie z „Hissing Fauna”, wykrzykujesz je tam pod koniec. Czy już wtedy miałeś zaplanowane dwa kolejne albumy? Chciałeś stworzyć coś w rodzaju tryptyku?
Myślałem już wtedy, że staną się one tytułami kolejnych płyt. „The Controller Sphere”, te słowa też można usłyszeć w tej piosence, ukaże się na wiosnę 2011. Więc miałem już tytuły na kolejne trzy płyty i postanowiłem je wykrzyczeć. [śmiech]
Twoim zdaniem of Montreal tworzy bardziej iluzje, czy fantazje?
To połączenie prawdziwego życia i fantazji, marzeń, snów. Spora część tekstu jest oparta na rzeczywistych doświadczeniach, często też wcielam się w postaci, odgrywam rolę. Chyba więc bliżej fantazji, ale to przede wszystkim kwestia wyobraźni.
Jedną z kompozycji z „Hissing Fauna” nagrałeś ostatnio ponownie. Dla wielu osób The Past Is a Grotesque Animal to jedna z najmocniejszych rzeczy w Waszym dorobku. Jak doszło do tego, że niedawno nagrałeś ją od nowa, w 5-minutowej wersji?
Spike Jonze chciał wykorzystać ten utwór w swoim filmie. Tak naprawdę nie miałem w tym tak dużego udziału. Po prostu dograłem wokal. Nie miałem udziału nagrywaniu muzyki, zrobił to Nick Zinner i kilkoma innymi muzykami. Oni zarejestrowali muzykę i wysłali ją do mnie, a Spike wybrał fragmenty tekstu, które chciał, żebym zaśpiewał w wersji do filmu. Jestem wielkim fanem Spike’a, byłem szczęśliwy, że mogłem być częścią tego projektu. Nie myślałem za bardzo nad tym, po prostu się zgodziłem. I gdy zobaczyłem film, bardzo mi się podobał.
Nic dziwnego, że dwunastocalówka już się wyprzedała. Wasz ostatni album nazywa się „False Priest”, najbardziej dosadny jesteś w surowym tekście na temat ludzi o ortodoksyjnych poglądach, który zamyka płytę. Ale temat religii pojawiał się w of Montreal od dawna. Jak dużą rolę odgrywa religia dla Twojej twórczości?
Wychowano mnie w duchu religii katolickiej, chodziłem do kościoła co tydzień przez osiemnaście lat. Moja mama jest religijna, więc zmuszała mnie, mojego brata i siostrę do regularnego uczęszczania na msze i katechezę. Zacząłem odrzucać to dość wcześnie, jak miałem osiem czy dziewięć lat i byłem już w stanie widzieć hipokryzję tego systemu i odczuwać go jako obcą mi część życia. Czułem się od tego odłączony, to było dla mnie jak wrzód na dupie, coś co muszę robić, a nie chcę. Zawsze więc miałem negatywny pogląd na kościół katolicki. Ale nie aż taki, żeby musiał protestować czy przekonywać ludzi, by trzymali się od niego z daleka. Nie jest to moja osobista misja.
Nie zamierzasz napisać nowego „Boga urojonego”?
Nie, to nie moja działka. Jeśli ktoś ma swój system wierzeń, swoich świętości, to jego sprawa. Nie mam zamiaru się w to wtrącać i niszczyć. Po prostu sam w to nie wierzę. „False Priest” tak naprawdę nie ma żadnego głębszego przesłania związanego z religią. Nie chodzi nam o nic więcej niż zachęcenie ludzi do tego, by na siebie uważali i troszczyli się o siebie wzajemnie. Podstawowy problem religii jest taki, że kultywuje boga. Powinniśmy kultywować ludzkość, lub przynajmniej przyjąć, że najbardziej logiczne jest, by ludzie żyli w przyzwoity sposób. Zamiast tego ponosimy ofiarę, poświęcamy szczęście ludzi, dopóki jesteśmy w zgodzie z bogiem i dopóki bóg wie, że robię, co mi przykazał. Mogę zabić tych wszystkich złych ludzi, mogę zadawać im cierpienie w imię boga. To straszne, naprawdę przerażające. Moje prawdziwe przesłanie jest o człowieku, o tym, by pokazać ludziom, że ich życie ma wartość i nie należy się przejmować rzeczami, na które nie ma dowodów. Czy jest bóg, czy go nie ma. Chodzi o rzeczy prawdziwe, które mają wartość. Religia uczy nas kilku rzeczy, chociażby tego by traktować innych tak, jak sami byśmy chcieli być traktowani. To oczywiście dobra zasada. Jest też kilka wartościowych rzeczy, o których mówił Jezus, podobnie jak Mahomet i inni prorocy. Znajdziemy u nich pozytywne i postępowe przesłania. Ale z drugiej strony jest tak wiele bzdur, myślę, że jakieś 99 procent religii to bzdury.
W Waszej twórczości bezpruderyjnie, czasem prowokująco, mówicie o seksualności. Czy spotkałeś się kiedykolwiek z przejawami cenzury?
Nie, nasze koncerty nie mają ograniczeń wiekowych. Myślę, że ta kwestia dotyczy artystów większego formatu, z dużych wytwórni, obecnych w telewizji. Ponieważ jesteśmy niezależni, udaje nam się tego uniknąć. Myślę, że kwestia cenzury muzyki to był fenomen głównie lat 90., rodziców obawiających się tego, z czym ich dzieci mają styczność, że muzyka może je zdeprawować. Teraz jest dużo luźniej. Oczywiście ocenzurowaną strefą pozostało chociażby radio, nie usłyszysz tam wulgaryzmów. W niezależnym radiu tak, ale w komercyjnym nie ma takiej możliwości. Byliśmy kilka dni temu we Francji, w radiu grała nowa piosenka Cee Lo, która chyba nawet nazywa się „Fuck You”. Tak po prostu, nikt tego nie cenzuruje, miło. Ale w Stanach nadal konserwatyzm w mediach jest mocny, zwłaszcza w telewizjach sieciowych, w kablówkach mniej. Ale nawet tam nie wolno przeklinać, to zbyt kontrowersyjne. Z drugiej strony, nie można stale tłumić ludzkich fantazji i libido, bo ludzie zaczną wariować. Jest to ciekawa cecha Ameryki, ale pewnie podobnie jest wszędzie tam, gdzie ukształtował się system dwupartyjny – demokratów i republikanów w naszym przypadku. Republikanie zawsze popierają porządek religijny. Z drugiej strony, są zawsze partią zachowującą się najmniej po chrześcijańsku, bo chodzi im głównie o pieniądze i wielki biznes. Nie interesuje ich obniżenie podatków ubogich, pomaganie biednym, chcą jedynie zarobić jak najwięcej pieniędzy w jak najkrótszym czasie i zachować z tego jak najwięcej. Za to demokraci mają świadomość społeczną, ale nigdy nie mieszają do tego kwestii religijnych. To jedna wielka sprzeczność. Jedna partia udaje, że jest religijna i kieruje się naukami Chrystusa, zawsze dostają z tego tytułu dużo głosów, bo są przeciwko aborcji, małżeństwom homoseksualnym i w ogóle podążają za Biblią. Demokraci są bardziej otwarci, liberalni, ale nie dotykają kwestii religii. W oczach kogoś z zewnątrz mogą przy tym uchodzić za bardziej zgodnych z literą religii, co jest nieco dziwne. Tak, Stany są trochę popierdolone i szalone. Ale może dlatego, że są tak duże. Zauważam z czasem pewne podobieństwa między Stanami a Europą. W Europie zawsze obecne jest jakieś dążenie do konserwatyzmu, dążenie do nacjonalizmu, strach przed imigracją, myślę, że jest w Europie bardziej powszechny.
Po ostatnich wydarzeniach we Francji wydalaniu mniejszości romskiej trudno oponować.
Mieliśmy podobny problem z imigrantami z Meksyku. Ok, ludzie uważają, że to nasz kraj, chcą by był taki jak wcześniej, jakieś sto lat temu czy cokolwiek, ale to takie zachłanne. Nigdy tak naprawdę nie wierzyłem w ideę kraju, granic, choć jest w nich coś romantycznego. Dobra, istnieje Francja, Polska, Niemcy, Włochy. Istnieją różne języki, tradycje, kuchnie, style w architekturze. To jest fajne, dostarcza wielu wzbogacających doświadczeń. Z drugiej strony idea posiadania ziemi… Mam do tego stosunek podobny do rdzennych Amerykanów. Nie możesz tak naprawdę posiadać ziemi, nie możesz jej kupić. Przemawia do mnie idea życia w komunie, gdzie wszyscy się nawzajem o siebie troszczą. Wiem, linia jest cienka. Wszyscy wiemy, co się stało z prawdziwie komunistycznymi społeczeństwami, gdzie tak łatwo o korupcję, gdzie pewni ludzie biorą więcej niż inni ludzie, a ci z kolei dzielą ze sobą biedę. Jestem jednak przekonany, że są kraje, w których dobra materialne są dobrze dzielone między ludźmi.
Jesteś wobec tego zaangażowany w politykę w Stanach? Głosujesz, czy się wycofałeś wobec pozorności tego systemu?
Tak, ciągle chodzę na wybory, chociaż zdaję sobie sprawę, że różnice między partiami są powierzchowne. Politykom w Stanach tak naprawdę niewiele udaje się osiągnąć. Dobrze ilustruje to Obama. Jego nadejście było bardzo ekscytujące, wierzyliśmy, że rzeczywiście popchnie kraj naprzód, że staniemy się bardziej postępowi – będziemy mieli powszechną opiekę zdrowotną, zalegalizowane zostaną małżeństwa homoseksualne, pojawią się te wszystkie rzeczy, które utożsamiamy z ewolucją, z postępem. Że legalne będą badania na komórkach macierzystych, że wykluczymy religię z procesów decyzyjnych na rzecz bardziej logicznego myślenia.
Trochę się rozczarowaliście.
Właśnie. Uświadomiliśmy sobie za to, jak bardzo nasz kraj jest spolaryzowany, że rzeczywiście istnieje rozłam w społeczeństwie – połowa obywateli jest totalnie przeciwko Obamie, druga go nadal wspiera. I nawet jeśli ma za sobą większość w senacie, nadal nie jest w stanie zrobić za wiele. A nadchodzą wybory, w który to Republikanie wygrają. I to na dodatek, ci szaleni Republikanie, jak ludzie z tea-parties, którzy ocierają się o rasizm lub wręcz są jawnymi rasistami. Widzimy ludzi na protestach z jawnymi, pełnymi nienawiści hasłami. Mam wrażenie, że ci biali ludzie z klasy średniej czują się swoistą pokrzywdzoną grupą, nie mogą znieść, że nie są na szczycie, że nie są traktowani jako lepsi, więc czują się uciskani. Fakt, że czarnoskóry polityk jest prezydentem USA jest dla nich nie do przyjęcia. Ich myślenie opiera się na tym, że skoro jestem biały, potrzebuję białego przywódcy. Co jest idiotyczne, nie widzą, że on jest Amerykaninem, że jest przywódcą i ich prezydentem. Potrafię sobie wyobrazić to uczucie, bo wobec Busha czułem to samo. Dla mnie było absurdem, że Bush był reprezentantem naszego kraju, taki głupi, pieprzony dupek jak on, otoczony ludźmi w stylu Dicka Cheney. Straszne. Więc rozumiem co myślą republikanie, gdy patrzą na Obamę w taki sposób, w jaki ja patrzyłam na Busha. Dzielą nas różnice nie do rozwiązania. Jak rozmawiasz z takimi ludźmi, widzisz, że są zupełnie przekonani i pewni tego, co mówią. I wiesz, że to pochodzi z serca. Ale gdy tego słuchasz, wiesz, że to kompletne pierdolenie, zupełnie niedorzeczne. Nie mógłbym nawet ich przekonać, że nie mają racji, bo to jest jakby w ich DNA, jest ich jedynym sposobem myślenia i tego nie można przeskoczyć. Więc USA społeczeństwo jest podzielone pół na pół, jedni są tak bardzo przekonani o swoich racjach, drudzy tak samo mocno o swoich, że po prostu co kolejne cztery, osiem lat następuje rotacja – raz mamy republikańskiego prezydenta, potem demokratycznego, ale tak naprawdę nie robi to większej różnicy. Naprawdę odczuwalnym czynnikiem jest gospodarka, zwłaszcza teraz. Gdy jest z nią źle, wszyscy cierpią, ludzie tracą pracę i stają się bardziej krytyczni wobec przywódców. Obwiniają prezydenta, jaki by on nie był, że nie mają pracy.
To pomogło Obamie wygrać w 2008 roku. Teraz odwróciło się przeciwko niemu.
Tak. Już w ciągu czterech pierwszych miesięcy jego rządów ludzie obwiniali go za stan gospodarki, jakby miał z tym cokolwiek wspólnego. Dopiero co przejął urząd. Całe gówno, które zostawił Bush w ciągu ośmiu lat spadło na niego. Moim zdaniem to wina Busha. Nie da się naprawić kraju w cztery miesiące, nie da się w dwa, ani w cztery lata. Pewnie potrzebujemy jakiś dwudziestu lat, by to odkręcić. A nie jestem pewien, czy tyle pożyjemy.
A na pewno tyle nie uda mu się rządzić.
Na pewno nie. Osiem lat to oczywiste maksimum. Mam nadzieję, że znów go wybiorą, ale musi się wydarzyć coś naprawdę pozytywnego, by tak było. Mam niestety przeczucie, że mu się nie uda, że wygrają republikanie. Zostaniemy w stanie chaosu, w środku rozgrzebanych zmian, wielkich pomysłów, z których nic konkretnego nie udało się wcielić w życie. Wszystko jest odkładane, rozcieńczane i ludzie starają się iść na ustępstwa, by zdobyć poparcie drugiej partii i nic właściwie dzięki temu nie osiągają.
Posępnie kończymy. Dzięki za rozmowę.
[Piotr Lewandowski]