polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
of Montreal Lousy With Sylvianbriar

of Montreal
Lousy With Sylvianbriar

Fascynacja funkiem i soulem była dobrym sposobem Kevina Barnesa na oderwanie się od psychodelicznej autoterapii z Hissing Fauna…, magnus opus of Montreal, oraz już ekstremalnie ekshibicjonistycznej Skeletal Lamping. Co jednak sprawdzało się na False Priest w wydaniu błyszcząco-przebojowym, to w ponownie psychodelicznym, powyginanym Paralytic Stalks było mniej przekonujące, a momentami wręcz męczące. Jednak czarną muzykę z psychodelią to łączyć może Sly Stone, a i tak nie przez całe życie z sukcesem. Przed Lousy With Sylvianbriar Barnes przeniósł się z Georgii do Kalifornii, zgromadził nowy, zauważalnie młodszy od siebie skład instrumentalistów i gruntownie przebudował dźwiękowy pejzaż – o ile z reguły takie historie o przeprowadzkach, odnowach itp. są pustym bełkotem, to tym razem coś jest na rzeczy. Chyba faktycznie pozwoliło to Barnesowi nabrać trochę dystansu i zaczerpnąć świeżej energii. Lousy… brzmi zupełnie inaczej od poprzednich kilku jego płyt, jest lekko hippisowska, przewrotnie rhytmbluesowa, trochę właśnie kwaśno-kalifornijska. Fascynacja Davidem Bowie ponownie staje się wyraźna, ale tym razem do katalogu patronów dołącza też R. Stevie Moore. Barnes jednak nie idzie drogą Ariela Pinka czy innych lo-fi łamag, tylko po prostu na nowo odkrywa swój talent do melodii, piosenek, oraz przewrotnych, ironicznych tekstów. A kiedy raz wspomagającej go wokalnie Rebecce Cash oddaje mikrofon na cały utwór („Raindrop in My Skull”), robi się po prostu pięknie. To zestaw najbardziej konwencjonalnie skonstruowanych utworów of Montreal od lat, ale słucha się ich świetnie, a po kilku przekombinowanych płytach odrobina prostoty nie zaszkodzi.

[Piotr Lewandowski]