Od szczytowego osiągnięcia Tied & Tickled Trio, płyty „Observing Systems”, upłynęło osiem lat. W międzyczasie krajobraz muzyczny, zwłaszcza w rejonach elektronicznych pulsów i jazzu, zmienił się tak bardzo, że bez wyraźnego pretekstu, jakim było np. opracowanie muzyki do niemego radzieckiego filmu „Aelita” w 2007 roku, kolejny album grupy wydawał się nieprawdopodobny. Pomógł przypadek, dzięki któremu do T&TT na trzydniową sesję dołączył Billy Hart, siedemdziesięcioletni dziś perkusista, który w latach 70-tych uczestniczył w powstawaniu przełomowych płyt Davisa, Hancocka i Sandersa. Zaś „trio” w nazwie stało się jeszcze bardziej umowne – w sesji uczestniczyło kilkunastu muzyków. Będące jej efektem „La Place Demon” jest najbardziej jazzową płytą w dorobku formacji. Bynajmniej nie dlatego, że w kompozycje własne wpleciono Lonely Woman Ornette Colemana, ale raczej dzięki spojrzeniu z nie-jazzowych pozycji na pewne koncepcje, które w latach 70tych były wręcz rewolucyjne, a dziś są kanonem.
Przy tym T&TT nie są zainteresowani ani ich dekonstrukcją, ani redefinicją – raczej wykorzystują je do redefinicji swojego brzmienia i formuły. Elektroniczne manipulacje zeszły tutaj na drugi plan, a całość płynie na dość tradycyjnej pracy akustycznej sekcji rytmicznej. Choć każdy z bloków zespołu – dęty, klawiszowy, rytmiczny z wibrafonem, ksylofonem i przeszkadzajkami, smyczkowy kwartet – gra w sposób na pierwszy rzut oka czytelny, także w dysonansowych kontrapunktach czy „free jazzowych” spięciach, to jednak zgrabne rozłożenie akcentów i szereg udanych, charakterystycznych tematów czynią całość wielobarwną i wciągającą. W pierwszym momencie żałowałem, że zespół nie podjął próby aktualnego określenia elektroniczno-dubowo-jazzowego mariażu, którym zasłynął dekadę temu. Sukces na tym polu byłby trwalszym osiągnięciem niż „La Place Demon”. Jednak urok i mozaikowość tej płyty wystarczają, by powrotem Tied & Tickled Trio się szczerze cieszyć.
[Piotr Lewandowski]