polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Aneks 2011


Aneks 2011

Rok 2011 był rokiem muzycznej obfitości – liczba płyt, na które warto było zwrócić uwagę, zwłaszcza wiosną i jesienią, porażała, a koncertowo również obrodził on szczodrze. Choć staraliśmy się w kolejnych numerach pokazać, co było naszym zdaniem najważniejsze, pewne przeoczenia i braki są nieuniknione, choćby dlatego, że numerów zawsze jest mniej, niż by nam się marzyło. Tutaj staramy się te niedociągnięcia nadrobić, poprzez swoisty aneks złożony z uzupełnień, uogólnień i wrażeń po czasie. Rankingów nigdy w PopUp nie było i tym razem też nie będzie, widzieliście ich już setki, a niewykluczone, że macie własne.

Piotr Lewandowski:

Po dość nudnym roku 2010 w muzyce gitarowej, ostatni sezon przyniósł spore ożywienie. W dużej mierze dzięki bardzo udanym płytom starych wyjadaczy. Harmonogram publikacji numerów naszego nieregularnika sprawia, że czasem po dwóch/ trzech miesiącach od premiery niektórych albumów dolewanie kolejnych słów do szerokiego już strumienia ma mały sens. Ale z perspektywy czasu widać, jak śpiewał wieki temu Jacek Kleyff, „kto szczuł i co było grane”, więc tym bardziej niektórym należą się brawa, a innym sceptycyzm. Do płyt, do których w tym roku wracałem najczęściej, zdecydowanie należały „Let England Shake” PJ Harvey i „C’mon” Low. Obie na swój sposób redefiniujące tych artystów, zwłaszcza PJ, która w roli sumienia narodu angielskiego wydaje się wręcz antytezą siebie sprzed lat niemal dwudziestu. Ale jest w tej roli wyjątkowa, eksponując wątki wokalne pobrzmiewające na poprzednich płytach, fantazyjnie otwierając instrumentarium i tworząc album niezwykły – skupiony, głęboki, a zarazem zniewalający piosenkami. Usłyszenie tych utworów na żywo w Londynie było dla mnie przeżyciem nie tylko ciekawym poznawczo, co poruszającym emocjonalnie. Parę lat temu bym nie uwierzył, że Harvey nagra płytę „społeczną”, tak samo jak bym nie uwierzył w kilkudniowe zamieszki w Wielkiej Brytanii, gdzie ludzie na większość nieoczekiwanych sytuacji reagują ustawieniem się w kolejkę.

Z Low sprawa jest oczywiście inna, ich muzyka od początku przesuwa się w tempie tektonicznym, ale podobnie stopniowo i nieuchronnie zachodzą w niej zmiany. Po chłodnym „Drums and Guns” na „C’mon” pojawiło się dużo więcej ciepła i barw, właściwie nie ma na niej słabych momentów, jest za to kilka potencjalnych przebojów i koncertowo ten materiał sprawdzał się doskonale. Trochę podobne atuty ma Bill Callahan na „Apocalypse”, grający niby to samo co wcześniej, ale jednak nie do końca. Byłaby to dla mnie niby-akustyczna płyta roku, gdyby nie genialny Thurston Moore i jego „Demolished Thoughts” oraz Alvarius B., czyli Alan Bishop, z "Baroque Primitiva", ale o nich pisałem już sporo. Skoro jesteśmy przy rzeczach akustycznych, to duże wrażenie robi wydany przez Important album "The Joy That Never Ends" lutnisty Jozefa van Wissem. To jego pierwsza płyta w całości złożona z własnych utworów, pozostawiająca eksperymentalne interpretacje XVIII-wiecznych kompozycji w przeszłości, ale czerpiąca z tamtych lekcji. Muzyczne palindromy, narracje zaplecione z hipnotyzujących figur, sinusoidalnych repetycji i kameralnych tematów tworzą muzykę cichą, wymagającą i zachęcającą do skupienia. A serwowane z umiarem plamy gitary elektrycznej Jima Jarmusha i wokal Jeanne Madic sprawiają, że kompletnie zapominamy o tym, że Wissem gra na barokowym instrumencie - muzyka staje się ponadczasowa. I pięknie wypadła na październikowym solowym koncercie Wissema w Warszawie.

„936” Peaking Lights to płyta o chyba najdłuższym w tym roku cyklu życia. Pojawiła się bodajże w lutym, sam na nią wpadłem w kwietniu, co było dobrym momentem, bo jej parny, kleisty urok idealnie pasował na wiosnę i lato. Aż tu nagle w listopadzie ukazała się reedycja w Weird World (sublabel Domino) i zamiast nagrywać nowy album (co prawda zapowiedziany na rok 2012), Aaron Coyes i Indra Dunis zajmą się pewnie drugą turą promowania „936”. Zwłaszcza, że pierwszą ograniczyły narodziny ich dziecka, a materiał grany na żywo na syntezatorach i efektach dzieła Coyesa się sprawdza. Na ich koncerty w 2012 roku liczę, gdyż dla mnie to piosenkowy album 2011. Ale kolejna ich płyta też jest jedną z nadziei na nadchodzący rok.

Dwa przemilczane wcześniej rozczarowania to TV on the Radio i Bon Iver. Po przerwie TVOTR na projekty poboczne, na „Nine Types of Light” czekałem co prawda bez wiary, ale jednak szkoda, że jeden z najciekawszych zespołów ubiegłej dekady ograniczył się do sprawnego produkowania przewidywalnych piosenek. Bez emocji, bez aury, bez zaskoczenia, którymi wręcz uzależniali na wcześniejszych płytach i epkach. Justin Vernon za to swój drugi longplay otoczył przed premierą takim woalem zdziwienia jego wyczynami po opuszczeniu samotni w budce myśliwskiej w mroźnym Wisconsin (i nie o świetnej epce „Blood Bank” mówię), że drugi album musiał zaskoczyć. Armia błyskotliwych aranżerów (Rob Moose) i instrumentalistów (np. Colin Stetson, CJ Camerieri), brzmieniowy rozmach, rozmazane pogłosy, soft-rockowy i syntetyczny sentyment za latami 1980. i świetne rozplanowane utworów na płycie – kapitalne Perth i Minnesota, Wi na początek, prowokacyjne Beth/Rest na koniec – dzięki temu wszystkiemu prawie udało  mu się ukryć, że między wspomnianymi utworami niewiele się dzieje i tkwią dużo słabsze kompozycje. Słucha się „Bon Iver Bon Iver” miło, ale żeby z tego wydarzenie roku robić? Osobiście nie znajduję wielu powodów, by do tej płyty wracać.

Zwłaszcza, że w dziedzinie popu z kosmicznymi ambicjami pojawił się taki rodzynek jak „SMiLE” The Beach Boys. Brain Wilson nawet w tekście towarzyszącym „SMiLE” AD 2011 wyraża swoistą beatlesofobię. Sam zawsze bardziej wolałem The Beatles i ta płyta tego nie zmieniła. Może gdyby Wilson mógł się wówczas zdać na pomysły i decyzje innych tak, jak Vernon dziś, legenda tej hipotetycznej płyty byłaby nawet większa niż tej prawdziwej, legendarnej, nieskończonej? Niemniej jednak, nawet  to, co utkano z tamtych sesji, robi dziś piorunujące wrażenie.

Zmieniając estetykę, na elektronicznym poletku wyróżniam „Black Sun” Kode9 & the Spaceape za sugestywność, uzyskaną dzięki kapitalnemu scaleniu połamanego tanecznego potencjału i apokaliptycznej aury. Straszna szkoda, że choroba Spaceape’a uniemożliwiła koncerty duetu i żywą konfrontację z pełnią tego materiału. W przypadku analogowego (głównie) grania, zupełnym hitem okazał się drugi album szwedzkiego duetu Roll The Dice ("In Dust"), który reichowskie repetycje, niemieckie kosmische musik, puls techno i filmową plastykę scalił w monumentalny album - niby oczywiste, ale jednak zaskakujące. Podobnie jak to, jak dobrze ich muzyka broni się na żywo.

Bardzo mnie też cieszy, że to co w muzyce jazzowej i improwizowanej było najważniejsze i najciekawsze, tworzyli muzycy młodego pokolenia: Peter Evans, Matana Roberts, Colin Stetson (na wiosnę 2012 zapowiada epkę w duecie z Matsem Gustafssonem, więc chyba można go tu podpiąć) oraz Marcin Masecki i Wacław Zimpel. O ich wszystkich nagraniach pisaliśmy na bieżąco, nie ma sensu się powtarzać. Z starszego pokolenia ponownie zabłysnął Rob Mazurek, który wydał trzy świetne płyty (Chicago Odense Ensemble, Starlicker, Sao Paulo Underground), zwłaszcza w najświeższym projekcie, czyli Starlicker, proponując coś naprawdę nowatorskiego. Mazurka mogliśmy też usłyszeć na jednej z bardziej wymagających i intrygujących płyt około-jazzowych tego roku, czyli pośmiertnie wydanym „Envoi” Billa Dixona.  Około-jazzowych, bo formacja złożona z pięciu trębaczy/kornecistów, klarnecisty, wiolonczelistki i perkusisty gra ustrukturyzowaną, wielowątkową improwizację, w której łatwo się zgubić, ale warto się w nią zagłębić. Bill Dixon, za życia długo niedoceniany, został też uhonorowany piękną, wspaniale wydaną i doskonale brzmiącą reedycją albumu „Intents and Purposes” Bill Dixon Orchestra z 1967 roku. Spojrzenie Dixona na jazzową orkiestrę przez pryzmat muzyki współczesnej i grupowych improwizacji przestrzenią nadal robi olbrzymie wrażenie i jego współpraca z Mazurkiem nie dziwi – ten przecież stawia kolejne kroki w tym temacie wraz ze Star Exploding Orchestra.

Skoro jesteśmy przy reedycjach, których pojawiają się tony, to bardzo mnie ucieszyła piękna reedycja klasycznej i świetnie wytrzymującej upływ czasu płyty Glenn Branca „The Ascension”, na białym winylu 180g (angielskie Fortissimo Records). Fascynujące są też reedycje pięciu płyt Throbbing Gristle nakładem ich własnego Industrial Records – wydania kompaktowe zawierają sporo dodatkowego materiału muzycznego, za to winyle mają dużo lepszą, rozbudowaną oprawę graficzną. Każdy pretekst do przypomnienia bądź uświadomienia sobie, jaką rewoltę, nawet nie tyle muzyczną, co kulturową, zafundowała ta grupa, jest dobry, a ten szczególnie. Warto. Na tak odważne kontestacje poprzez muzykę w najbliższych latach nie ma co liczyć.

 

Jakub Knera:

Mocno niedostrzeżony, ale chyba i nie mający parcia na wypłynięcie na szersze wody, był w minionym roku projekt łódzkich muzyków o nazwie Almost Dead Celebrities. Trio, które w składzie ma Łukasza Lacha z L.Stadt operuje dosyć prostymi środkami, konstruując muzykę opartą na brzmieniu minimooga i perkusji. Uwodzi mroczny i trochę duszny klimat, nieschematyczna, często połamana perkusja, pełne efektów i zniekształceń wokale lub wokalizy, dzięki którym Lach objawia tu większą rozpiętość swojego głosu niż w rodzimej kapeli. To płyta momentami ciężkostrawna, ale pełna fascynujących pomysłów i rozwiązań. Mrocznych i czasem wymagających poświęcenia czasu, bo za pierwszym razem może mocno zniechęcić, ale zdecydowanie warto się w nią zagłębić.

Pinch i Shackleton, dwójka pionierów dubstepu z Wielkiej Brytanii połączyła siły, w efekcie tworząc jedną z najlepszych płyt AD 2011. W większym stopniu słychać na niej warsztat tego drugiego, przede wszystkim za sprawą fenomenalnego połączenia etnicznych rytmicznych wstawek z gęstymi partiami basów czy wymyślnych bitów, które tworzył już na „Fabric 55”. Cały ten album to jedna wielka apoteoza wielkomiejskości i wielokulturowości - w takim krajobrazie sprawdza się najlepiej. Zachwyca pulsująca rytmika, która z kawałka na kawałek zmienia swoje oblicze i mimo że dużo pomysłów, gdzieś w połowie ulega trochę wyczerpaniu to bez wątpienia jest to krążek wyjątkowy, pokazujący że Ci, którzy modę na dubstep zapoczątkowali, są wciąż w świetnej formie.

Daniel Lopatin aka Oneohtrix Point Never nie zwalnia tempa z wydawaniem kolejnych krążków. „Replica" to znów zanurzenie w nostalgicznym sosie, ale trochę na innych zasadach niż chociażby ubiegłoroczny „Returnal”. Lopatin oprócz brzmień syntezatorów za główny trzon tej płyty ustanawia masę zapętleń i loopów, które stanowią o jej wyjątkowym charakterze. Do tego dodaje sample, ambientowe tła dźwiękowe czy pojedyncze brzmienia instrumentów - jak fortepian w tytułowym utworze (polecam teledysk), w efekcie czego dostajemy świetne kompozycje. Artysta konsekwentnie buduje swój muzyczny język, dodając do niego nowe elementy i penetrując coraz to nowsze obszary. I mimo że jego najnowsza płyta nie wywołuje u mnie aż takiego zachwytu jak poprzedniczki, koniecznie trzeba zwrócić na nią uwagę.

 

Marc!n Ratyński:

Z roku na roku coraz ciężej ogarnąć ukazujące się w zastraszającym tempie płyty. To istne tsunami, przez które nie ma szans się przebić, a siła i moc kolejnej fali jest jeszcze bardziej powalająca. Jednak w minionym roku było kilka płyt, które umknęły w ferworze walki. Część z nich musiała przeleżeć i zaczekać na lepsze czasy. Inne stały się niespodziewanie bardzo ważne, a debiutanci jak zwykle pozytywnie zaskoczyli. Od tych ostatnich wypada mi zacząć, bo kanadyjski Archspire z płytą „All Shall Align” zmiótł konkurencję w kategorii brutalnego, technicznego i progresywnego grania. Takich gitarowych zawijasów, precyzji sekcji rytmicznej i lekkości, z jaką to wszystko zostało zagrane, nie spodziewałem się po debiutantach. W zbliżonych rejonach zakotwiczył również nasz rodzimy Decapitated, który po reaktywacji nagrał bardzo dobry „Carnival Is Forever”. Wiele było szumu przed premierą tej płyty, że okładka nie taka, że wokalista słaby, itp. Bez dwóch zdań, album trzyma wysoki poziom i nie należy go rozpatrywać przez pryzmat zespołowej tragedii sprzed czterech lat. „Carnival...” broni się intensywnością, zadziorną produkcją i całą gamą rozwiązań, dzięki którym nie nudzi się po kilku przesłuchaniach.

Na drugim biegunie stare wygi, czyli grupy, które od ekstremalnych dźwięków zaczynały i od ponad 20 lat trwają przy swoim. Immolation wypuścił darmowy minialbum „Providence”, który niczym nie ustępuje poprzednim dokonaniom Amerykanów. Nadal mamy tu gitarowe chłostanie, grobowy wokal Rossa Dolana i ciężkie brzmienie. To Immo w swojej najlepszej formie. Czego chcieć więcej. Drugi ze wspomnianych starych graczy – Morbid Angel – dla wielu niekwestionowany lider deathmetalowego łojenia, nagrał bardzo odważny album. Po nijakim i przeciętnym „Heretic” przyszła pora na eksperymentalny „Illud Divinum Insanus”. Po tonach skrajnych reakcji i morzu opinii w Internecie, ciężko wymyślić coś nowego. Jedno jest pewne, kwartet z Florydy nie poszedł na łatwiznę i nie nagrał kolejnej zachowawczej płyty. Wprowadzona na salony deathmetalowego kolosa elektronika narobiła dużego zamieszania. Przyćmiła nawet powrót charyzmatycznego wokalisty i basisty Davida Vincenta. A ten nagrał jedne z najlepszych wokali w swojej karierze. Kolejnym krokiem zapowiadanym na końcówkę lutego 2012 będzie dwupłytowy album z remiksami „Illud Divinum Insanus”. I to będzie za pewne dla wielu gwóźdź do trumny, a dla innych kolejna okazja na spojrzenie z trochę większym dystansem na poczynania Amerykanów.

Gdy usłyszałem żar „A Fragile King”, to nie wierzyłem, że ten album powstał w 2011 roku. Za szyldem Vallenfyre stoi Gregor Mackintosh – gitarzysta i kompozytor Paradise Lost. Na „A Fragile King” Mackintosh przejął też mikrofon, co zaowocowało wybornymi partiami wokalnymi. Ten album to hołd dla grania spod znaku old school, gdzie Celtic Frost, Bolt Thrower, Asphyx, Entombed, Grave to nazwy wymieniane jednym tchem. W podobnym duchu w minionym roku zaprezentowały się młode grupy, dla których tradycyjne, brudne i chropowate brzmienie było podstawą do zbudowania swojej wizji posępnego death/doom metalu: Sonne Adam – „Transformation”, Disma – „Towards The Megalith”, Execration – „Odes Of The Occult”, Encoffination - „O' Hell, Shine In Thy Whited Sepulchres”, Decrepid – „Devoted To Death”. Niczym z rękawa sypię nazwami i tytułami, bo muzyka zawarta na tych płytach ma po prostu wspólny mianownik.

Przerzucamy zakładkę i przechodzimy do trochę lżejszych gatunkowo rzeczy. „Worship Music” powstawał w bólach, by wreszcie po trzeciej roszadzie za mikrofonem wystrzelić niczym torpeda w skostniałą scenę thrashmetalową. Anthrax płyty wydaje rzadko, jednak zawsze można znaleźć na nich coś świeżego. Tym razem najbardziej cieszy mnie wokalna forma Belladonny. Obawiałem się tego nieznośnego wyciągania głosu ku górnym partiom, a dostałem bardzo wyważony, urozmaicony i przebojowy (tak!) album.

Blackfield na „Welcome To My DNA” poniżej pewnego poziomu nie zszedł. Choć niektórzy upatrują tu już oznak stagnacji i zjadania własnego ogona, uważam, iż twórczy duet Geffen-Wilson nie poszedł na łatwiznę. Płyta jest lekka, przestrzenna, z gracją płynie z głośników. Ot, taki ambitniejszy album na każdą okazję, gdzie nikt nie powinien czuć się obco w towarzystwie takich dźwięków.

Jeszcze spokojniej pogrywa Ulver na „Wars Of The Roses”. Tu jednak Norwegowie popłynęli trochę na wznoszącej fali i kompozycjom brakuje pewnych punktów zaczepienia. Po prostu tym nowym nagraniom bardzo daleko do twórczego rozpasania „Perdition City” czy „Blood Inside”. Tym razem zabrakło trochę pomysłów, choć całą otoczkę udało się stworzyć doskonale.

 

Michał Nierobisz:

Koniec roku, jak zawsze sprzyja retrospekcji. Krótko i zwięźle (bo jak zwykle było tego sporo) czego i dlaczego się słuchało najwięcej w ubiegłych dwunastu miesiącach. Mniej więcej chronologicznie...

Drugiej płyty duetu Wojtka Bąkowskiego z Dawidem Szczęsnym – bo tak powinna brzmieć „poezja śpiewana” w kraju, gdzie ciągle tłucze się w szkole, że Mickiewicz wielkim poetą był. Sequelu debiutu Chaza Bundicka – bo chłopak – idąc za ciosem – udowodnił, że nie jest tylko sensacją jednego sezonu, której przez przypadek - przy okazji przelewania kolejnych fosforyzujących delayów - coś wyszło; bo na „Underneath The Pine” uraczył nas nie tylko olśniewającą paletą barw, ale również umiejętnościami w materii kompozycji – śliczne. Jamesa Blake'a i The Weeknd – bo sprawili, że po raz pierwszy w życiu mogłem bez bólu słuchać współczesnego soulu i r'n'b. Z podobnego powodu miałem też przez chwilę „romans” z Jamie'm Woonem, jakkolwiek liryczne wynurzenia artysty na dłuższą metę robią z jego albumu mdławą landrynkę – w dodatku pustą w środku. Austina Peralty „Endless Planets” - bo jeśli chcieć być jak Coltrane, to tylko tak. Belong „Common Era” - bo tak brzmiałoby Joy Division, jeśli grałoby noise. Peaking Lights „936” - bo „dubby” i „hazy” jednocześnie. Battles „Gloss Drop” - bo znowu udało się muzykom połączyć misterną aranżację z szaleńczą dynamiką. Kyst „Waterworks” - bo można – jak słychać – grać weird folk bez popadania w pretensję. „Space Is The Only Noise” Nicolasa Jaara – bo tak brzmiałby Erik Satie gdyby zajmował się samplingiem. Africa Hi Tech „93 Million Miles” – bo tak powinno brzmieć – powiedzmy – electro albo IDM po basowej rewolucji, która przetoczyła się przez muzykę na przestrzeni ostatnich lat. Panda Bear „Tomboy” - bo – jak siępo raz kolejny okazuje – można być epigonem Briana Wilsona bez obciachu. Contemporary Noise Sextet „Ghostwriter's Joke” - bo więcej tu jazzrockowej zadziorności niż na poprzednich albumach, choć nie ubyło na obrazowości. Andy Stott „Passed By Me” - bo jednak można jeszcze robić minimal bez popadania w tandetę; bo równie dobrze mógłby to być kolejny klasyk w katalogu nieodżałowanego Skull Disco. Jello Biafra And The Guantanamo School Of Medicine „Enhanced Methods Of Questioning” - bo Biafra wciąż pozostaje jednym z najbardziej wyrazistych głosów hc/punk. Gang Gang Dance „Eye Contact” - bo to zaiste solidny kawałek psychodelii, w dodatku ujęty w prawie-piosenkowe ramy. Thurston Moore „Demolished Thoughts” - bo to naprawdę ujmująca prostota. Washed Out „Within And Without” - bo „dreamy” jak nic minionego roku. Woody Alien „Right & Simple” - bo jeśli zrzynać ze Albiniego to tylko tak. Com Truise „Galactic Melt” - bo to kolejna interesująca rzecz w stylu chillwave. Amona Tobina „ISAM” - bo to zaskakujący powrót w wielkim stylu. Briana Eno „Drums Beetwens Bells” - bo to płyta, która przypomina o złotej erze Ninja Tune. Deadbeat „Drawn And Quartered” - bo szumi i szeleści, a przy tym kołysze i buja. Leszka Możdżera „Komeda” - bo wyekstrahował z kompozycji Komedy liryczną esencję. Balam Acab „Wander/Wonder” - bo to zaiste bajkowa kraina. Beirut „The Rip Tide” - bo to ciąg dalszy podróży, z ciągle – jak dla mnie (choć pojawiły się przeciwne głosy) – interesującymi widokami. Ricardo Villalobos & Max Loderbauer „Re: ECM” - bo to kolejny dowód, że jazz niejedno ma imię. Yawn „Open Season” - bo to rzecz, która wstrzeliła się w pustkę, kiedy już zajechałem „Tomboy”. Fennesza w duecie z Ryuichi Sakamoto („Flumina”) - bo to kawałek „współczechy”, którego nawet da się słuchać – więcej: nawet się chce. St. Vincent „Strange Mercy” - bo to najlepsze jak dotychczas wydawnictwo Anne Clark; bo tak powinien brzmieć kobiecy indie-pop: przebojowo, ale z pazurem. Primus „Green Naugahyde” - bo to kolejny niespodziewany i pozytywnie zaskakujący powrót tego roku; bo podczas gdy Red Hot Chili Peppers są już raczej słodcy niż chili, Les Claypool i spółka – mimo długiej przerwy – wcale nie stracili werwy. Shlohmo „Bad Vibes” - bo to wbrew tytułowi wibracje zdecydowanie pozytywne i zrelaksowane. Class Actress „Rapprocher” - bo to całkiem udana wycieczka w syntetyczne lata 80. Wooden Shjips „West” - bo to z kolei przekonująca wycieczka w lata 60. Youth Lagoon „The Year Of Hibernation” - bo to jeszcze jedna możliwość powspominania beztroski dzieciństwa. HTRK „Work (Work, Work)” - bo to adekwatnie do tytułu naprawdę dobra robota – zdecydowany krok naprzód w stosunku do wcześniejszych wydawnictw; bo gdyby Massive Attack chciałoby być „witch house” brzmiałoby może jak trio z Australii. Jacaszek „Glimmer” – bo, zdaje się, nie przypadkiem płytę wydało renomowane Ghostly. Emika „Emika” - bo tak powinien brzmieć pop step: huśtać basem i uwodzić zmysłowym wokalem. Real Estate „Days” - bo jeszcze nie słyszałem tak uroczego nic; bo to zaiste swoista jakość, którą można by określić mianem indie lounge – akustyczny pop, który doskonale sprawdziłby się w hotelowej windzie. Kammerflimmer Kollektief „Teufelskamin” - bo to ciągle wytrawny mariaż jazzu z kameralistyką, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Atlas Sound „Parallax” - bo to avant pop najwyższej próby – eteryczny i elegancki. Psychic Ills „Hazed Dream” - bo to jeszcze jeden w mijającym roku udany trip w epokę „flower power”. Sepalcure „Sepalcure” - bo nikt jeszcze tak efektywnie (i efektownie) nie zutylizował ostatnich dwóch dekad brytyjskiej muzyki tanecznej. David Lynch „Crazy Clown Town” - bo to „Twin Peaks” dla ucha. Teebs „Collections 01” - bo – jak na poprzedniej płycie – Kalifornijczyk raczy nas przednią dawką bitów, które odświeżają skostniałą szufladkę instrumentalnego hip hopu. Oneothrix Point Never „Replica” - bo kolesiowi udało się zaprząc juke na potrzeby lirycznego ambientu. Charlotte Ginsberg „Stage Whisper” - bo niezależnie od wybrzydzania redaktorów Pitchforka Francuzka nagrała dobrego następcę swojego dorosłego debiutu. Vladislav Delay „Vantaa” - bo Fin nadal stanowi klasę samą w sobie, jeśli idzie o ambient. Zapewne znalazłoby się jeszcze kilka tego rodzaju tegorocznych wydawnictw – które nie tylko trzymają poziom, ale po prostu się ich słucha – ale póki co więcej grzechów nie pamiętam.

[Jakub Knera,Michał Nierobisz,Piotr Lewandowski,Marc!n Ratyński]