Wreszcie doczekałem się płyty, która zagrała mi mocno na uczuciach.
Ostatnim albumem, który sprowadził mnie do najgłębszych czeluści emocjonalnych był "The Mess We Made" Matta Elliotta z roku 2003. Sam Elliott, najpierw jako twórca skrywający się pod projektem Third Eye Foundation, potem zaś muzyk podpisujący się własnym nazwiskiem, dał się poznać w minionych latach jako artysta z niesamowicie bogatą wyobraźnią, za każdym razem serwując istne muzyczne dzieło. Zresztą, psychodelia na Wyspach Brytyjskich miała się i ma się nadal dobrze - nie tak dawno przecież nakładem Chemikal Underground wydano interesujący krążek formacji Aerogramme, a Domino Rec. pod koniec minionego roku wypuściło wyciszoną propozycję Movietone - grupy, wpływającej dziś na kształt i brzmienie tegoż nurtu.
Od początku tego roku wyczekiwałem na wydawnictwo z rockowym zabarwieniem, które mogłoby wywrzeć na mnie większe wrażenie niż zalewające moje uszy propozycje z przeróżnych kręgów, coraz częściej nieumiejętnie pląsające w estetyce popu (patrz Muse czy Radiohead). Trzeciej płycie formacji Xiu Xiu (czyt. Szu Szu), wydanej przed kilkoma tygodniami dzięki labelowi Tomlab, udało się pułap ten osiągnąć. To płyta, która równać może się z doniosłymi osiągnięciami emocjonalnego rocka, która znaleźć powinna się przynajmniej w istotnych podsumowaniach obecnego roku.
"Fabulous Muscles" jest propozycją krótką i konkretną. Brak tutaj zabaw w granie muzyki, pomimo pewnego słyszalnego nieładu w muzyce grupy, odczuć wyraźnie można, iż każda kompozycja jest odpowiednio przemyślana, a każdy manewr brzmieniowy zamierzony. I choć na pozór wydawać by się mogło, że więcej w tych dźwiękach garażowej estetyki powiewającej amatorskim naturalizmem, tak naprawdę przestrzeń brzmieniowa jest dopracowana, dopieszczona i profesjonalnie przygotowana. To zapewne efekt zamierzony - owa naturalność, szorstka forma uwydatnia ekspresję przekazu i nawet kompozycje stworzone w oparciu o muzyczny minimalizm brzmią niezwykle sugestywnie.
Album jawi się jako intrygującą podróż zagłębiania się w ludzką duszę przy akompaniamencie oryginalnej mikstury stworzonej z różnorodnych dźwiękowych składników - mamy tutaj dobry gitarowy rock, czasami brzmiący jak mutacja electro-rocka, są i kompozycje podszyte piorunującą dawką dramaturgii (niczym katastroficzne wizje) oraz wyciszone, bardzo kameralne momenty co jakiś czas przerywane hałaśliwym oddechem i świdrującym dźwiękiem. Całość spowita jest w mroku, który przygnębia, jest silnie depresyjny i przytłaczający. Jest to zasługa przede wszystkim wokalisty formacji - Jamie Sewarta, który wyrasta na kolejnego charyzmatycznego wokalistę naszych czasów, otwierającego swoje wnętrze w tekstach przeszytych duchowym ekshibicjonizmem, śpiewającego często nieczysto, ale szalenie emocjonalnie i przyciągająco. Ktoś mógłby w jego manierze wokalnej doszukiwać się nachalnych nawiązań do Roberta Smitha z The Cure, ale jest to odczucie błędne, bowiem jeżeli musiałbym do kogoś go przyrównać to bliżej mu ekspresją i oryginalnością do samego Davida Bowie`go...
Muzyki Xiu Xiu nie wolno jednocześnie zamknąć w ramach rockowej estetyki, gdyż sporo tutaj elementów nowofalowego rocka, jak również syntetycznego popu czy surowej elektroniki. Trudno jednak doszukiwać się na "Fabulous Muscles" przebojów - formacja zmusza raczej do wciągnięcia się w ich propozycję, a nie odruchowe odsłuchiwanie kolejnych numerów.
Zaczerpnięta z filmu "Xiu Xiu: The Sent Down Girl" nazwa grupy być może stanie się rozpoznawalna i okryta kultem jakiego doczekali się Joy Division czy My Bloody Valentine. Miłośnicy tych legend i inni wrażliwcy spokojnie mogą sięgnąć po najnowszy krążek Xiu Xiu. Adekwatnie do tego co podaje wydawca płyty - to śmierć w piosenkowych tabletkach.
[Tomek Doksa]