Decyzja Sleater-Kinney o zawieszeniu działalności (przecież jako zakończenia żaden prawdziwy fan tamtej decyzji nie interpretował) w 2006 roku była zaskakująca i trochę niezrozumiała. Zespół musiał się do tego chwilę zbierać, bo na (jak się okazało ostatniej) europejskiej trasie odmawiał wywiadów i na koncertach wydawał się trochę spięty. Per saldo wypadał jednak dobrze i miał za sobą wyjątkowo dobry album The Woods, a uwzględniając One Beat może nawet dwie najlepsze płyty w karierze. Wątpliwości co do stricte muzycznych powodów wzmogły dwie płyty Corin Tucker z zespołem i album Wild Flag – sporo tych utworów mogłoby znaleźć się na płytach S-K. Powrót grupy, choć niespodziewany (bo niezapowiadany) akurat na początku 2015 roku, jest więc mniej zaskakujący niż gdyby nigdy nie nastąpił. Na No Cities to Love nie słychać na szczęście wypalenia, jest nawet pewna lekkość i tzw. radość z grania, ale nie jest to bynajmniej płyta, która o grupie mówi coś nowego. Może tyle, że brzmieniowy rozmach i rozbudowanie kompozycyjnych form na The Woods okazały się kierunkiem na dłuższą metę niepodjętym. No Cities to Love to próba powrotu do prostszych form z formatywnego okresu zespołu, ale upływ czasu robi swoje – z czterdziestką na karku myśli i gra się po prostu inaczej niż mając lat 20 z hakiem, nawet jeśli piosenki konstruuje się podobnie. Choć album produkował John Goodmanson, obecny przy wszystkich oprócz dwóch płytach S-K, to brzmienie nie ma surowości sprzed lat, jest bardziej ugładzone, perkusja mocniejsza, a wokale bardziej wysunięte na pierwszy plan. Nikogo ta płyta nie powinna zaboleć i można ją puścić w Trójce.
Dziesięć utworów na No Cities to Love to generalnie typowe dla S-K kompozycje. Kilka jest wyjątkowo przystępnych (jak numer tytułowy albo ulotny „A New Wave”), zdarzają się ciekawostki na drugim planie (choćby rytmiczne akcenty w „Fang”) ale wyróżniają się moim zdaniem tak naprawdę dwa: najbardziej nerwowe „No Anthems”, z dalekimi echami klasycznych protest songów grupy, oraz króciutkie „Hey Darling”, łączące dawną melodyczną wzniosłość z niespodziewanie rozmazanymi, lewitującymi gitarami. Minorowe zamknięcie płyty w postaci „Fade” to jedyne nawiązanie do rozmachu The Woods, z tym, że wtedy „Night Light” wynurzało się z kilkuminutowej improwizacji „Let’s Call It Love”, tworząc przejmującą epopeję (jeszcze potężniejszą na koncertach w połączeniu z „Entertain”) a teraz jest raczej gaszenie świateł po wcześniejszym zestawie dość rozrywkowych piosenek.
No Cities to Love jest najkrótszą płytą S-K od Call the Doctor, czyli od prawie 20 lat, co wzmaga wrażenie albumu, którego sednem jest po prostu powrót – przemyślany i naturalny, ale jednak powrót. Wysyp reaktywacji w ostatnich latach trochę nadwyrężył moją wiarę w sens takich płyt. Na szczęście wiele zmienia fakt, że nagrał go właśnie ten a nie inny zespół – nawet jeśli w repertuarze Wild Flag i Corin Tucker Band było sporo numerów nie gorszych niż te, to gitarowa i wokalna współpraca Corin i Carrie momentalnie wznosi je na wyższy poziom. To trochę podobna sytuacja jak z Sonic Youth oraz solową (piosenkową) twórczością Moore’a i Ranaldo w ostatnich latach – nawet przeciętne utwory obu z nich wydawałyby się ponadprzeciętne, gdyby jakimś cudem na warsztat wziął je cały dawny zespół. Dla mnie Tucker i Brownstein to równie ważny duet (z równie dobrze dopasowaną osobą za bębnami), a S-K pozostaje jednym z zespołów najgłębiej zapisanych w pamięci. No Cities to Love to sympatyczna, porządna gitarowa płyta, ale przede wszystkim pretekst do ponownego zobaczenia zespołu na żywo po prawie dziesięciu latach. Nareszcie.
[Piotr Lewandowski]