Na niesłabnącej fali muzyki rejestrowanej w warunkach DIY, ale też brzmień żywcem nawiązujących do tego co działo się w latach 90. już za chwilę kolejne wydawnictwa będą określane poprzez symbolikę pewnych artefaktów, kojarzonych ze złotą erą danej epoki. W przypadku muzyki Lemiszewskiego czymś takim są dla mnie kasety VHS, co najlepiej objawiło się przy jego albumie 30 minut, który bazował na nagraniach z tego nośnika. Ta estetyka obecna jest także na albumie Hermes przede wszystkim za sprawą niesamowitego brzmienia, ale też kolażu sampli, ich osobliwej formy klejenia w spójną całość. Lemiszewski dokonuje plądrofonii na popkulturze, łącząc proste bit maszyny, zapętlając loopy albo klejąc najróżniejsze wokale w muzykę ukazaną troche w krzywym zwierciadle ale na swój sposób ułomnie przebojową i barwną. Kreskówkowe kompozycje, zmiany motywów, utrzymane w iście psychodelicznej formie z jednej strony przypominają mi nagrania Chanson Sigeru, a z drugiej Lutto Lento. Tym razem muzyk nie buduje kompozycji jedynie z sampli, ale bazowy materiał przetwarza według upodobania na instrumentach. Hermes jest jednocześnie bardziej imprezowym albumem, pełnym pulsujących bitów o bardzo klubowym posmaku, przez co momentami jest bliski dokonaniom Ital. Jego wariacje na temat disco, techno mają w sobie nostalgiczny posmak, a jednocześnie brzmią bardzo świeżo. Doskonale się tego słucha.
[Jakub Knera]