Nie mogę się zdecydować, która z tych płyt podoba mi się bardziej. Finalnie obie mają podobny punkt wyjścia, ale zupełnie inny kształt. Bartek Kujawski nie od dziś eksperymentuje (chociaż w jego przypadku ów eksperyment jest chlebem powszednim, a nie tzw. odchyłem od normy, który to hasło może sugerować) i to na różne sposoby - tworzy słuchowiska czy autorskie wersje muzyki klubowej, elektronicznej czy też o owe kategorie zahaczającej. Na dwóch albumach z 2016 roku - A kto słaby niech jada jarzyny i Daily Bread - upodobał sobie te fragmenty muzyki klubowej/tanecznej/elektronicznej, które dobrze znamy, nawet jeśli jej nie słuchamy. Gra w skojarzenia - to często te fragmenty, które słysząc zakrywamy uszy, bo rażą kiczem czy przebrzmiałym charakterem. Zdynamizowana A kto słaby... wychodzi powoli niczym ponure słuchowisko na spółkę z mroczną ścieżką dźwiękową, być może do filmu grozy. Potem, kiedy pojawiają się bity, sokowirówka zdaje się mielić wszystko jak leci, ale muzyk sensownie buduje dźwiękową narrację, w której być może niełatwo się połapać, ale warto dać się wciągnąć. Te fragmenty elektro (elektropopowe?) często zachowują formę ornamentów, co rozumiem w sposób wyłaniania się w określonych momentach, aby zaznaczyć swoją obecność, czasem bardzo intensywnie (repetycje w “Koprze ogrodowym” jakby ktoś - dosłownie - te sample kroił). Formy wykorzystane chociażby na “Szczupaku”, jednej z poprzednich płyt Kujawskiego, urastają tu do ogromnych rozmiarów. Ścieżka dźwiękowa staje się bardzo psychodeliczna, ale też linearna, nie gubi się w natłoku dźwięków.
Daily Bread w porównaniu z poprzedniczką zdaje się wyznawać zasadę “jeszcze więcej i jeszcze śmielej” bo Kujawski chwyta za szerszą gamę sampli, a jednocześnie rozbudowuje wątki i poszczególne motywy. Gdzieś wplata jazzowe solówki, a kiedy indziej pogrywanie na gitarze. Mroczny dark-ambientowy pejzaż we wstępie zmienia w syntezatorową kaskadę. Znów łapie te mikrodźwięki popkultury, które nawet jeśli znane nie są, brzmią jak znajome i miksuje je jak sałatkę dźwiękową (sic!) według własnych upodobań. Robi z klubową estetyką coś podobnego jak swego czasu Lee Gamble - wycina, mieli, zbiera to co zepsute albo ciekawe i z tego konstruuje. Jednocześnie buduje nową narrację i perspektywę skierowaną na muzykę elektroniczną i te jej elementy - czasem do bólu proste - na których bazuje. Nie pociąga go rytm i trans sam w sobie, a raczej jego niektóre fragmenty, które można rozłożyć na czynniki pierwsze i w nowej konstelacji ukazać ich wartość albo i marność. Nie zawsze w prosty i komunikatywny, ale skoro to Mik Musik to nikt nie mówił że będzie łatwo i przyjemnie. Na pewno jest ciekawie i dlatego obu tych płyt należy słuchać razem, a wydanie ich odpowiednio na początku i na końcu roku jest jak najbardziej uzasadnione.
[Jakub Knera]