Piąty krążek w dyskografii Pelicana (licząc z dwoma epkami i koncertowym DVD) lekko rozczarowuje. Niby wszystko jest ok, ale czegoś w nim po prostu brakuje. "The Fire..." to dalej dawny Pelican ale w znacznie złagodzonej formie. Cięższe riffy odeszły już niemal całkowicie. Niby to typowy element rozwoju, ewolucji większości zespołów gitarowych... ale w przypadku muzyki Pelicana dało to jednak negatywny skutek. Zespół podążył w bardziej progresywnym kierunku, próbując bardziej rozbudowywać swoje nagrania. Efektem są znacznie mniej urozmaicone numery i brak dynamiki. Naprawdę nie wiem naprawdę, dlaczego w większości recenzji jakie czytałem, wszyscy jednogłośnie tak bardzo rozpisują się nad geniuszem i pięknem tych kompozycji. Próbowałem podejść do tej płytki kilkukrotnie, jednak za każdym razem jakoś ciężko było mi się na niej skupić. Muza sobie płynie, a myśli uciekają gdzieś indziej. Pojedyncze momenty są zbyt mało charakterystyczne, by chciało się na nie wyczekiwać. Szczerze mówiąc to nie jest zle, jest po prostu tylko dobrze, przeciętnie. Ten album jest naprawdę świetny w charakterze muzyki tła, ale od Pelicana można by jednak wymagać znacznie więcej. Inna sprawa, że muzyka jaką proponuje ten zespół wydaje mi się, że sprawdzać się w 666% może tylko i wyłącznie na koncercie. Mimo, że ten krążek nie zrobił na mnie zbyt wielkiego wrażenia i raczej na pewno nie będę zbyt często chciał do niego wrócić to bardzo chciałbym ich zobaczyć ich na żywo. Może wtedy dopiero uda mi się docenić "The Fire...".
[Tomek Jurek]