Eh, if I may interject? Rap this days is like pain up in the neck
Dokonania MF Doom'a jak w soczewce skupiają największy urok hip-hopu. Po kilkuletnim rozbracie z muzyką, jedna z najbardziej charakterystycznych postaci nowojorskiego underground'u końca lat dziewięćdziesiątych, od paru lat zaskakuje fanów szeregiem projektów i pomysłów, które pozostając odrębnymi całościami zawsze naznaczone są momentalnie rozpoznawalnym klimatem. MF Doom, Viktor Vaughn, King Geedorah to nie tylko odmienne pseudonimy tej samej osoby, lecz przede wszystkim odrębne muzycznie i tekstowo przedsięwzięcia. Doom ma na swoim koncie także serię albumów instrumentalnych, w znacznej mierze zbierających jego rozproszone po różnych płytach bity. Artysta zajmuje się na płytach swoich, wzmiankowanych powyżej, alter ego także podkładami, jednak jego najmocniejszą stroną pozostaje niezrównany, głęboki wokal, niedbały styl i absurdalny potok myśli i skojarzeń. Nie przypadkiem więc najbardziej chyba wiekopomnym dziełem Dooma może okazać się nagrany z Madlibem w 2004 roku album Madvillain, o którym pisaliśmy już wiele. O estymie, jaką darzony jest Doom może właśnie pośrednio świadczyć, z jakimi producentami dane jest mu pracować - na pierwszej płycie Viktora Vaughn usłyszeć mogliśmy m.in. RJD2; gościnne udziały u Deadelusa czy Herbaliser stanowiły najmocniejsze momenty ich płyt, o wspólnym projekcie Dooma i Ghostface (choć to co prawda nie producent) od dawna w trawie piszczy, a sam Madvillain ma już status kultowy.
Najnowszym dokonaniem Dooma jest współpraca z Danger Mouse'm, która zaowocowała płytą Danger Doom "The Mouse and the Mask", będący typowym koncept albumem, poświęconym kreskówkom z serii Adult Swim, emitowanym w godzinach nocnych w Cartoon Network pokręconym i sarkastycznym filmom. Nawijki Dooma są więc przeplatane wypowiedziami bohaterów serii o wdzięcznych tytułach: Aqua Teen Hunger Force, The Brak Show, Space Ghost Coast to Coast, Harvey Birdman Attorney at Law oraz Sealab 2021. Przoduje w tych interludiach dzwoniący do naszych bohaterów Master Shake. Doom zawsze intensywnie sięgał po kreskówkowe sample, a jego porwany i chaotyczny styl ma w sobie coś z komiksowej spontaniczności, niemniej jednak to właśnie Danger Doom pozwolił emce na najdoskonalszą do tej pory porcję absurdalnego humoru. "The Mouse and the Mask" to płyta fantastycznie rozrywkowa, tryskająca zabawą słowem i dźwiękiem, bawiąca się popkulturą, daleka od powagi i bliska zyskania miana jednej z najlepszych płyt hip-hopowych AD 2005.
Równocześnie projekt ukazał kunszt Dangermouse jeszcze mocniej niż poprzednie płyty tego beatmakera, a to dlatego, że z raperem tej klasy nie było mu - moim skromnym zdaniem - dane jeszcze pracować. Niejedną osobę powyższe stwierdzenie może zapewne oburzyć ze względu na zasłużoną legendę, jaką owiany jest poprzedni album wyprodukowany przez Dangermouse'a, czyli "Grey Album" Jay-Z. Choć uważam tę płytę za wprost genialną, cała w tym według mnie zasługa producenta, bo Jay-Z nie należy do moich faworytów. Danger Doom to właściwie trzeci projekt, w jaki zaangażowany jest ten dwudziestosiedmioletni producent, który po nagraniu mocnej, undergroundowej płyty z raperem Jemini, w mgnieniu oka z podziemia przeniósł się w blask fleszy za sprawą "Grey Album". Ten kolaż wokali z "Black Album" Jay-Z i "White Album" The Beatles wywołał ferment nie tylko dzięki wartości muzycznej, ale też dzięki spektakularnemu pogwałceniu praw autorskich. Otoczka skandalu nie powinna jednak zaciemniać faktu, że Danger stworzył fantastyczną, nowatorską i odważną płytę, pokazując, jak pozornie dalekie od siebie estetyki można z szacunkiem połączyć w nową jakość. Choć zapewne niejeden dostałby dreszczy, słysząc, jak wykorzystano Glass Onion, While My Guitar Gently Weeps, lub Mother's Nature Son. Urok albumu nie tkwi jednak tylko w transformacji kapitalnej płyty Beatlesów w jeden z najmocniejszych beatów roku 2003, lecz także w osadzeniu Jay-Z w diametralnie innej konwencji i rytmie niż na pierwotnej wersji "Black Album". Wystarczy spojrzeć na potężne, wybuchowe Encore, czy bezczelnie przebojowy Change Clothes, by dostrzec, z jaką lekkością Dangermouse przeskakuje nad poprzeczką postawioną przez Pharella Williamsa, autora pierwotnych beatów. "Grey Album" praktycznie nie znalazł się w sprzedaży ze względu na kwestię praw autorskich i powszechnie dostępny jest w internecie, w pewien sposób stając się znakiem obecnej popkultury, mieszającej jak w tyglu wpływy wszelakie i z rzadka jedynie potrafiącej naprawdę owocnie wykorzystać imponujący już zasób muzyki popularnej.
His name's DOOM, they wonder just who is he but don't worry, believe me he'll get Bizzy when it comes to poetry he's got plenty
Jeżeli "Grey Album" jest oznaką hip-hopowej innowacyjności i wolnego od konwenansów spojrzenia na muzykę, "The Mouse and the Mask" to triumf produkcji opartej o miriady niezwykłych i nierozpoznawalnych sampli, jedynie w drobnym ułamku pochodzących z nagrań muzycznych. Co bardziej melodyjne partie gitar, sekcji rytmicznej czy dętej pochodzą zapewne z funku lat siedemdziesiątych, jednak zdecydowana większość to odgłosy stworzone raczej na potrzeby reklam, telewizji lub filmów. Unikając bezpośrednio "kreskówkowego" brzmienia, sięgając zazwyczaj po krótkie i sympatyczne partie instrumentów, Dangermouse wyczarowuje z przymrużeniem oka właśnie taki animowany, poszarpany nastrój, który w zestawieniu z wstawkami bohaterów Adult Swim formuje spójny, zwięzły i bardzo dynamiczny podkład pod flow Dooma. A ten jak wiadomo w takim połamanym otoczeniu czuje się jak ryba w wodzie. Nie oczekujcie rewolucji w stylu zamaskowanego emce, który nadal balansuje między swobodnym wrzucaniem fraz, świetnym wyczuciem pulsujących basów, zgraniem swoich powolnych opowieści z rytmem i charakterystycznymi odskokami od głównej narracji. Zresztą, Doom nadal traktuje głos jak instrument w bardzo hip-hopowy sposób, prowadząc całe utwory na brzmieniu pewnych głosek, raz to szeleszczących, raz twardych, nieustannie za to komponujących się z zapętlonym bitem, wypływających na jego powierzchnię by po chwili zniknąć ponownie. Z tego też względu dołączenie do płyty książeczki z tekstami jest niezwykle cenne, jednak i tak nie rozjaśnia wszystkiego. A propos, należy podkreślić świetne wydanie albumu w digipacku i grafiki w stylu kolażu.
Doom nie raz pokazał, że doskonale odnajduje się w konwencji koncept albumów - vide kulinarny "Mm.Food" czy złowieszczy "Vaudeville Villain", a tym razem sprawia mu to jeszcze większą frajdę i choć brakować może frapujących, upalonych spojrzeń w głąb własnej duszy, znanych z Madvillain, to przecież "The Mouse and the Mask" jest płytą kpiarską, wesołą, wręcz rozrywkową! Nie zawsze przecież trzeba być poważnym, o czym najlepiej świadczy właśnie ten album. Nie zabrakło także gościnnych udziałów - zaskakująco, nie pojawia się ani King Geedorah, ani Viktor Vaughn - które wnoszą album na kolejny poziom. Ghostface w The Mask pokazuje, jaki potencjał tkwi we wspólnym projekcie obu emce, Cee-Lo (z którym Danger Mouse pracuje nad kolejnym projektem o nazwie Gnarls Barkley) w Benzie-Box zachwyca zabójczym refrenem, a autorefleksyjny Talib Kweli w Old School dawno już chyba nie popełnił tak świetnego kawałka. W rezultacie "The Mouse and the Mask" jest jednym z najwspanialszych dokonań beatmakerskich ubiegłego roku i pozbawionym słabych momentów albumem nagranym przez duet artystów skupionych na wspólnej wizji i znajdujących wspólny język atrakcyjny dla każdego odbiorcy podatnego na hip-hopową wibrację. Lecz przede wszystkim, Dangerdoom zapewnia czterdzieści minut pierwszorzędnej rozrywki nasyconej absurdalnym nastrojem kreskówek Adult Swim. Spróbujcie koniecznie.
[Piotr Lewandowski]