W odbiorze koncertu Sufjana Stevensa mogę być trochę nieobiektywny, bo od czasu gdy (nie do końca z własnej woli) przegapiłem jego europejskie koncerty po "Illinois", Sufjan był na czele mojej listy koncertowych życzeń. Rozmawiając z nim po premierze "The Age of Adz" usłyszałem na koniec, że bardzo chciałby zagrać w Polsce. Jak rzadko kiedy odniosłem wrażenie, że to szczera deklaracja. Po spektakularnym warszawskim koncercie zastanawiam się raczej, czy ten koncert okazał się wyjątkowy także dla zespołu, czy może kolektyw Sufjana gra tak na co dzień.
Skoncentrowany na nowym materiale koncert był przecież zabójczy. Należę do osób entuzjastycznie przyjmujących estetyczną woltę dokonaną przez Sufjana na nowej płycie, która mimo meandrów przynosi jednak coś nowego, poszukującego i szczerego. A na dodatek w wydaniu muzyka o wyjątkowej wrażliwości i inteligencji. W koncertowym wydaniu atuty tej muzyki, niezwykłe połączenie rozmachu i refleksji oraz unikatowość wizji stały się jeszcze bardziej widoczne. Po otwarciu wieczoru onirycznym Seven Swans, Sufjan i jego 10 osobowy zespół zafundowali słuchaczom fizyczne, jaskrawe doznania, tak jakby przerysowanie muzycznych, wizualnych i choreograficznych patentów, otarcie oprawy wizualnej o kicz, było sposobem na uczynienie popowego spektaklu nośnikiem głębszej treści. Usłyszeliśmy praktycznie cały cały nowy album (zabrakło tylko Bad Communication), oraz Heirloom z przerośniętej ubiegłorocznej epki "All Delighted People", który był obok Futile Devices jedynym momentem wyciszenia elektrycznego huraganu w zasadniczej części koncertu. Monologi Sufjana między utworami były przecież innego rodzaju wyciszeniem, szczególnym połączeniem humoru, refleksji i rzadkiej w takich sytuacjach szczerości. Jak widać, Stevens nie tylko jest doskonałym rozmówcą, ale i mówcą.
Po spektakularnym Impossible Soul, kiedy napięcie i ekscytacja pociągnęło muzyków do porzucenia swych stanowisk, a słuchaczy do powstania z siedzeń, na bis usłyszeliśmy trzy utwory z "Illinois". Nieważne, że Sufjanowi głos już po dwóch godzinach trochę odmawiał posłuszeństwa, okazały się one cudownym kontrapunktem wcześniejszych doznań. Choć po Sufjanie było widać, że granie ich to raczej gest w stronę publiczności, niż wewnętrzna potrzeba. Nie wiem, czy i kiedy zobaczymy Stevensa znowu w Polsce, ale na pewno genialny koncert w Teatrze Polskim będziemy pamiętać długo. A propos, sala zabrzmiała bardzo dobrze.
Otwierający wieczór DM Stith stał na programowo straconej pozycji. Zagrał kilka utworów na głos, gitarę i loopy, w których podobała mi się właśnie wielopłaszczyznowość, a irytowała pewna wokalna maniera, ale szczegóły zostały zatarte przez następujący później festiwal wrażeń i wzruszeń.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]