polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Sufjan Stevens wywiad

Sufjan Stevens
wywiad

Sufjan Stevens powrócił płytą „The Age of Adz”, którą pokazał, że nie ogląda się za siebie. Choć podjęte przez Sufjana ryzyko estetycznych eksperymentów chwilami wydaje się zbyt duże, to nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z artystą o nieprzeciętnej wizji, wrażliwości i talencie. Jest nam niezwykle miło, że po wydaniu pierwszych od pięciu lat piosenek Sufjan ponownie udzielił nam wywiadu. Zapraszamy do lektury.

Gdy rozmawialiśmy kilka lat temu, mówiłeś, że Twoim ulubionym zespołem jest The Ex. Oni też po kilku latach przerwy wydali nowy album. Udało Ci się ich zobaczyć na żywo?

Tak, na festiwalu Big Ears w Knoxville. W pierwszym momencie przeżyłem szok, bo nie wiedziałem, że odszedł ich wokalista i mają nowego. Ponieważ faktycznie wcześniej nie byłem na ich koncercie, byłem trochę rozczarowany, ale szybko się okazało, że i tak są niesamowici. To był najlepszy koncert, jaki widziałem w życiu. Zmiana wokalisty nie miała znaczenia, wtedy uświadomiłem sobie, że jak wielki jest to zespół – może zmienić się tak ważna osoba w składzie, a oni i tak są fantastyczni. Jakby nic się w ogóle nie zmieniło.

Miałem te same odczucia widząc ich na żywo w tym roku. Kiedy słucham The Ex, fascynuje mnie, jak tworzą piosenki bawiąc dźwiękiem i strukturą utworów. Słuchając Twojej nowej płyty odnoszę wrażenie, że w porównaniu do poprzednich też więcej czasu i uwagi poświęciłeś zabawie z dźwiękiem, beztroskiemu poszukiwaniu brzmień.

Och, na pewno. W przypadku The Ex, ich muzyka zasadza się na mistrzowskim opanowaniu powtarzalności, struktury, rygorystycznym trzymaniu się konstrukcji i równoczesnej pokusie ich ciągłego podważania i olbrzymiej spontaniczności. Sam skupiłem się przede wszystkim na eksperymentach z dźwiękiem, oswajaniu dźwięków wrogich i przekuwaniu ich w rytmiczne podstawy utworów. Podejrzewam, że The Ex tworzą głównie na płaszczyźnie improwizacji – wyobrażam sobie, że po prostu jammują i z powstałego hałasu wyłaniają się nowe piosenki. To w istocie jest podobne to procesu, jaki przeszedłem przy nowej płycie. Oczywiście w mojej muzyce jest ostatecznie dużo więcej niż w The Ex konwencjonalnie rozumianego piękna, ale jej źródłem też było kreowanie dźwięku, hałasu.

Utwory z „The Age of Adz” mogę sobie jednak wyobrazić zagrane po prostu na gitarze akustycznej, odarte z nowych brzmieniowych szat. Czy taki był punkt wyjścia dla tych utworów, później ubranych w kostium elektroniki?

Nie, nie zaczynałem od piosenek, zaczynałem od samych dźwięków. Generalnie w całym procesie zdecydowanie przeważała przypadkowość, było niewiele intencji i nie przyświecał mu wcześniej założony muzyczny cel. Przez długi czas w ogóle nie starałem się narzucać żadnej struktury, narracji, żadnych tematów i tekstów. Byłem skupiony na stworzeniu katalogu dźwięków. W praktyce oznaczało to dużo pracy z automatami perkusyjnymi, sekwencerami, keyboardami, analogowymi syntezatorami. Dzięki nim stworzyłem całą sieć dźwięków, które następnie uporządkowałem rytmicznie i dopiero na ten system nałożyłem popowe piosenki. Piosenki są tak jakby wisienką na torcie.

Po długiej przerwie w wydawaniu piosenkowych płyt [w międzyczasie pojawił się album „BQE”] wydałeś EPkę „All Delighted People” i zaraz potem „The Age of Adz”. „All Delighted People” wydaje mi się swoistym zamknięciem pewnego etapu muzycznego, wyczyszczeniem archiwów przed wejściem w nową sferę. Dlaczego zdecydowałeś się na tak krótki odstęp między tymi dwoma albumami?

Pierwotnie cały ten materiał był pomyślany jako jedna płyta i nie podzieliłem go na dwa osobne albumy. Choć „All Delighted People” można potraktować jako ‘posprzątanie’, to dla mnie ta epka jest też czystym wyrazem tego, jak pracuję, naturalnych dla mnie środków wyrazu. Jestem przede wszystkim twórcą folkowych piosenek i zawsze do tego będę wracał. „The Age of Adz” jest trochę zboczeniem z tej głównej drogi, zaspokojeniem moich szczególnych potrzeb brzmieniowych i improwizacji. Pierwotnie więc chciałem nawet wydać wszystko razem, jako jeden album, ale uświadomiłem sobie, że byłoby to po prostu przesadą. Zresztą, nawet „The Age of Adz” może dla niektórych osób być przesadą, więc mogą sobie przynajmniej epki w spokoju posłuchać.

Tytułowy utwór na „All Delighted People” znajduje się na niej w dwóch wersjach, wcześniej na „The Avalanche” umieściłeś nawet cztery wersje Chicago. Co stoi za tym manewrem – ciekawi cię zabawa z oczekiwaniami słuchaczy, prowokowanie ich percepcji jednej piosenki w różnych wydaniach?

To raczej odzwierciedlenie sposobu mojej pracy. Nie wierzę tak naprawdę w ostateczne zamknięcie piosenki, jej standaryzację. Wolę wierzyć, że pojawia się ona w różnych, zmiennych inkarnacjach. Być może nawet bardziej niż twórcą piosenek jestem poniekąd technikiem, rzemieślnikiem i tworzenie piosenek w moich wykonaniu jest takim rękodziełem, ciągłym procesem. Pracuję na zasadzie warsztatu, wykonując różne operacje i zmieniając piosenki. Nie sądzę, że dla jakiegokolwiek utworu można znaleźć złoty środek, jego ostateczną, zamkniętą formę. Raczej każdy utwór niesie ze sobą rozliczne możliwości.

Koncert otwiera kolejne? W przypadku Twoich poprzednich albumów, relacja między studyjnym a scenicznym wykonaniem była chyba prostsza niż teraz. Jaki jest klucz przejścia od wersji studyjnych nowych piosenek do ich wykonań koncertowych?

Pierwszą sprawą, z jaką się mierzyliśmy na pierwszej trasie była logistyka związana z używaniem na koncercie tych wszystkich aparatów perkusyjnych czy instrumentów elektronicznych. W sumie, staraliśmy się zasadniczo uzyskiwać dźwięki takie, jakie zabrzmiały na płycie, mając do dyspozycji instrumenty obecne na scenie. Ale pojawia się wiele niuansów w graniu takiej muzyki, o wiele więcej niż przy koncertach opartych o gitarę akustyczną: nieodłączny jest element pewnej sztuczności, obecność bardzo dużej ilości sprzętu otaczającego zespół. Właściwie, nowy materiał daje więcej frajdy na koncercie, bo jest w dużo większym stopniu oparty na rytmie, jest bardziej fizyczny. Wymaga ruchu i angażuje ciało.

Bodajże po „BQE” powiedziałeś, że choć nie planujesz tworzyć długich, wymagających dla słuchacza projektów, często rozrastają się one mimowolnie, aż stają się trudne do całościowego ogarnięcia. Czy teraz zaczynając pracę nad płytą przyjmujesz już za nieuniknione, że skala projektu wymknie się spod kontroli?

Niestety, albo może stety, zawsze jest i będzie przepaść pomiędzy zamiarem, a jego realizacją, przekuciem w piosenkę. Chyba nigdy do tej pory nie udało mi się w pełni pogodzić pomysłu z jego faktyczną inkarnacją w postaci utworu. Można to porównać do podróży, w której pierwotny cel gubi się, bo do głosu dochodzą pewne pokłady podświadomości, zasnuwające pierwotne intencje. Trochę tak, jakby w pewnym momencie procesu pojawiała się pewna zewnętrzna siła, albo jakby kontrolę przejmowała piosenka i dalej prowadziła autora. Pozwalam utworom wymykać mi się z ręki, bo i tak nie wierzę w to, że mam nad nimi pełną kontrolę, one stają się osobnym bytem, zaczynają żyć swoim życiem.

Czy ten świadomy brak kontroli obejmuje również moment wydania albumu, od którego piosenki stają się materiałem dowolnej interpretacji słuchaczy...

Tak, oczywiście. Generalnie im jestem starszy, tym mniej czuje się panem własnej muzyki, tym mniejsze roszczę sobie do prawa do jej posiadania. Widzę ją raczej jako energię, stworzoną moimi siłami, ale przewyższającą je i przekazywaną publiczności. I tak naprawdę bez sensu byłoby oczekiwać kontroli nad nią, bo kiedy coś oddajesz, uwalniasz, przestaje być to po prostu twoją własnością i nie możesz już tego dłużej kontrolować.

Przez ostatnie kilka lat ten brak kontroli nabrał bardzo przyziemnego aspektu – jak się odnajdujesz w erze ściągania muzyki, często nieodpłatnie, z internetu? Wspomniałeś kilka lat temu, że cyfrowa dystrybucja muzyki podważa sens albumu, sprawia, ze taki format przestaje przylegać do rzeczywistości. Czy jednak odnalazłeś w nim znów coś inspirującego?

Oczywiście wiara w format albumu jest na swój sposób romantyczna, niemniej jednak ciągle myślę o muzyce przez pryzmat longplaya, płyty winylowej, choć zamknięta 40-50 minutowa forma może się wydawać nieco przestarzała jak na dzisiejsze warunki. Ale moja wiara pozostaje nieugięta, „album” jest dla mnie pewną świętością i nie chciałbym od niego odchodzić. Zwłaszcza teraz. Nie przepadam za CD, obecnie, bardziej niż kiedykolwiek, uwielbiam słuchać muzyki na winylach, zacząłem znów zbierać płyty. Winyl tworzy związek nie tylko z dźwiękiem, z muzyką, ale związek z samym przedmiotem. Sam winyl, przez swoją wagę, wymiary, kształt, zdaje się być sugerować większą wartość, tylko z tytułu swojej fizycznej obecności. Natomiast 'download' nie ma żadnej wartości – jest tylko porcją informacji, co poniekąd odziera sam utwór z wyższej wartości.

To smutne, ale z drugiej strony czym jest dźwięk? Przypisujemy mu wartości duchowe, a to przecież zwykłe zjawisko fizyczne, po prostu fale. Niewidoczne fale płynące w przestrzeni, które można poczuć na ciele, które odbieramy i przetwarzamy w mózgu i przypisujemy im znaczenie. Ale ono jako takie w dźwięku nie istnieje. Ludzka obsesja otaczania się przedmiotami jest bardzo pierwotna – od dawna potrzebujemy ikon. Wynika ona właśnie z potrzeby zamknięcia różnych niewidzialnych fizycznych zjawisk w namacalnej formie, przywłaszczenia ich i posiadania przy sobie. Stąd na przykład przedmioty symbolizujące uczucia religijne: świeczki czy krzyże, ale podobną rolę może pełnić też np. ekran telewizora, czy zdjęcie naszej rodziny. Takie przedmioty są dla nas nośnikami pewnych znaczeń i przez to nabierają wartości.

Piosenkę też można zarejestrować na wiele sposobów, w różnym formacie i traktować jako obiekt uczuć. Ale mimo wszystko, jej transcendencja jest nieunikniona, bo utwór do nikogo nie należy (bynajmniej nie należy do autora), istnieje w świecie jako dar od niego dla innych, jest czymś, czego nie można w ostateczności posiadać. Więc z jednej strony, jestem przywiązany do fizycznej formy zapisu muzyki, ale z drugiej sądzę, że całe to gadanie o "prawach autorskich i własności intelektualnej" jest bez sensu. Każdy powinien mieć możliwość posłuchania utworu, wykorzystania go jak chce i podzielenia się z innymi. To największa moc.

Winyl zmusza też do większego skupienia na muzyce: trzeba go słuchać w domu, w przeznaczonym do tego miejscu, w skupieniu na tej czynności. A muzyka zapisana jako porcja cyfrowej informacji wplata się ciągły przepływ informacji i staje jego drobnym wycinkiem. Czy to nie obniża tej jej mocy?

Na pewno coś w ten sposób tracimy. Po pierwsze jakość dźwięku, ale również zmianę stosunku człowieka do muzyki. Teraz ten związek jest bardziej incydentalny. Coraz więcej ludzi słucha muzyki na słuchawkach, więc dźwięk zamiast rozchodzić się w przestrzeni, wpada prosto do ucha, odcinając odbiorcę od reszty świata. Coraz częściej słuchamy nie muzyki dla niej samej, tylko jako przypadkowego podkładu do codziennych czynności: biegania, przejścia z punktu A do B, zakupów.  Muzyka nabiera aspektu funkcjonalnego i wtapia się w biały szum codziennego życia. W restauracjach czy centrach handlowych muzyka gra cały czas, tracąc swą wartość i pierwiastek świętości. Więc zgadzam się z Tobą, że skupienie się na słuchaniu muzyki z winyla w zaciszu domowym staje się prawie religijnym momentem, ceremonią poświęcenia czasu i uwagi tej jednej czynności. Z odtwarzacza mp3 niby też tak można słuchać, ale w praktyce się to chyba nie zdarza.

Na okładce „BQE” umieściłeś zatłoczoną autostradę, a w eseju towarzyszącym płycie napisałeś, że jest ona symbolem autodestrukcyjnych tendencji naszej cywilizacji. Wydaje mi się, że podobną wymowę ma piosenka „All Delighted People”. Jednak w epickim zakończeniu „The Age of Adz” przeplatasz „boy, we can do much more together” z „boy, we made such a mess together” i kończysz album pozytywnym tonem. Wiem, że nadinterpretuję, niemniej jednak – czy zachowałeś wiarę w możliwość czynienia przez nasz gatunek dobra, a nie tylko ulegania destrukcyjnym popędom?

Szczerze mówiąc, chyba wierzę w obie interpretacje. Z jednej strony wzrasta w mnie poczucie izolacji, wewnętrznego i zewnętrznego niepokoju, obawy i żalu. Coraz bardziej namacalnie czuję, że jesteśmy cywilizacją niszczenia i bezmyślnej konsumpcji: kultur, przyrody, wartości. Że zużywamy dane nam zasoby, że coraz bardziej i częściej będzie ich brakować. Oczywiście patrzę na to przez pryzmat własnej osobistej winy, dostrzegam, że sam jestem częścią tego procesu i dokładam swój destrukcyjny udział. Stąd poczucie odpowiedzialności, ale i bezradności. Ale równocześnie, patrząc z drugiej strony: ten proces opisują tylko (i aż) liczby i statystyki, a rozwiązań chyba należy szukać w obszarze społecznej świadomości i partycypacji. I właśnie w robieniu pewnych rzeczy wspólnie. Jestem o tym przekonany na poziomie idei, ale sam mam problem z jej wdrażaniem. Mogę mówić tylko na podstawie mojego doświadczenia – sądzę, że poczucie więzi, zakorzenienie we własnej społeczności skłania do odpowiedzialności. Trochę jak pszczoły w ulu, w pozytywnym znaczeniu. Ale ostatecznie okazuje się, że przychodzimy na świat samotni i umieramy samotni. Więc, jak widzisz, wygląda na to, że jednoznacznie opowiedzieć się nie sposób.

Rozumiem. Dziękuję Ci za rozmowę i do zobaczenia w maju na Twojej europejskiej trasie.

[Piotr Lewandowski]