polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Kyst Waterworks

Kyst
Waterworks

Motyw morza w muzyce jest przywoływany nad wyraz często. Najprostsze skojarzenia jakie przychodzą mi do głowy to wakacyjne, beztroskie zabawy w wodzie w środku lata w wykonaniu Phila Elveruma na „It was Hot We Stayed in the Water” czy bardziej mroczna, niepewna i niewiadoma strona morskiej głębi spod znaku Jackie-O Motherfucker („The Louder Roared The Sea” nasuwa się samo). Kyst związek z morzem ma zapisany w samej nazwie, ale na „Waterworks” oddaje mu niemalże hołd z przepięknym „Water”, hymnem ku czci wody na czele. W mniejszym stopniu jest tu dopracowana treść płyty, przez co traci ona na rzecz debiutanckiego „Cotton Touch”, a większy nacisk muzycy zespołu położyli na formę. Nagrania przefiltrowali przez magnetofon szpulowy, a Michał Kupicz dopracował ich brzmienie niemal do perfekcji.

„Waterworks” to płyta konkretniejsza, żywsza i bardziej zwarta, piosenek praktycznie tutaj nie ma, chyba że zaliczymy do takowych „Miss the Sea”, które ma jednak zdecydowanie bardziej nietypową strukturę niż takie „How I Want” czy „Grass so Bright”. To muzyka w przeważającej mierze instrumentalna, ale też bardziej dojrzała, będąca kontrapunktem dla spokojnego i rozimprowizowanego debiutu. Jest głośno i dynamicznie, dzięki czemu udało się na album przenieść energię koncertową Kyst. Jednocześnie trio nie rezygnuje z charakterystycznych dla siebie przejść od hałasu i operowania na granicy ciszy jak w najlepszym na płycie „A Postcard”.

To wciąż bardzo letnie nagrania, będące jednocześnie krokiem dalej w porównaniu do „Cotton Touch”, wyjściem z cienia i delikatnych nagrań na otwartą przestrzeń, w stronę wody. Bo właśnie wodę i towarzyszącą jej przestrzenność, zwłaszcza w zamykającym płytę „The Glowing Sea”, czuć tutaj niemal namacalnie. Sprawdźcie to na ulicach waszych miast, jak najdalej od morza. Działa.

[Jakub Knera]