polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Ścianka Maciej Cieślak - wywiad

Ścianka
Maciej Cieślak - wywiad

Lider Ścianki, jednego z najważniejszych polskich zespołów ostatnich lat, którego komunikat, oscylujący wokół garażowego proto-punka, korzennej psychodelii, transowej muzyki etnicznej i awangardowej, jest czytelny pod każdą szerokością geograficzną. W ostatnich latach stworzył też akustyczny kwartet Cieślak i Księżniczki oraz grupę zgłębiająca duchowe aspekty słowiańskości: .^.. (ptkcss). Równolegle jest rozchwytywanym producentem, pewnie dzięki zamiłowaniu do analogowych technik rejestracji dźwięku, pietyzmowi połączonemu z nonszalancją i ciekawym pomysłom aranżacyjnym. Autor muzyki teatralnej i filmowej, założyciel labela My Shit In Your Coffee. W przededniu premiery nowej płyty Ścianki zapraszamy do lektury wywiadu z Maciejem Cieślakiem.

Od rozpadu poprzedniego składu Ścianki minęło już pięć lat. Około 2006 roku nawiązaliście współpracę z Michałem Bielą z Kristen. Dlaczego zaprosiłeś akurat tego muzyka do współpracy i za co go cenisz?

Miałem okazję pograć z Michałem kiedy w ramach nagrywania płyty w mieszanych składach, która wyszła w Sissy Records. Ja wtedy wymieszałem się z Kristen. Mateusz z Łukaszem poszli coś zjeść, my z Michałem zostaliśmy we dwójkę i w godzinę wymyśliliśmy utwór. Wtedy pomyślałem, że z tym człowiekiem mógłbym coś fajnego zrobić, więc kiedy Jacek i Andrzej odeszli ze Ścianki, Michał wydawał się jedyną opcją spośród znanych mi basistów. Poza tym, że Kristen był wówczas moim ulubionym polskim zespołem.

Nagraliście razem płytę Secret Sister, zagraliście kilkadziesiąt koncertów. Jak ta współpraca układała się na samym początku? Czy zaistniały jakieś szczególne momenty, etapy wzajemnego porozumienia, przenikania wpływów, wzajemnych inspiracji, które Twoim zdaniem warto podkreślić?

Zaczęliśmy z grubej rury, po kilku próbach, na których opracowaliśmy kilka nowych pomysłów, a Michał nauczył się paru starszych utworów, zagraliśmy koncert, żeby przetestować nowy skład w ogniu bitewnym. Od początku było jasne, że styl zespołu odchyli się w jakąś stronę, mi to odpowiadało, bo w poprzednim składzie już się trochę zatkaliśmy. I poczułem tę fajną świeżość, która zawsze towarzyszy początkom. Trochę się obawiałem czy Michał odnajdzie się w starych utworach Ścianki, w końcu to zupełnie inna muzyka niż Kristen, tu potrzebne było trochę czasu, szczególnie przy ostrych numerach jak Wielki Defekator czy Wichura. Za to wszyscy trzej jesteśmy fanami Storm & Stress, a taki wspólny mianownik bardzo mi odpowiadał. Nie pamiętam żadnych szczególnie przełomowych momentów, może ten kiedy Arek, który rzadko zajmuje stanowisko, poprosił Michała, żeby odłożył swojego Fendera i wziął Epiphona, na którym grali wszyscy basiści Ścianki.

Gdy graliście jeszcze z Jackiem Lachowiczem i Andrzejem Koczanem, niektórzy uważali, że Ścianka to zespół klawiszowy, że to zespół dwóch, konkurujących ze sobą liderów. Obecnie, co widać na koncertach, role są podzielone, każdy z muzyków ma swoje miejsce, jest współodpowiedzialny za kompozycje, dynamikę koncertu, atmosferę. Wspomniałeś kiedyś, że trio, trójkąt to magiczna figura, w ramach której łatwo improwizować formą i dochodzić do ciekawych rozwiązań aranżacyjnych – w takim składzie rozpoczynaliście działalność w Sopocie w 1994 roku. W jaki sposób postrzegasz rolę każdego z muzyków Ścianki w obecnym składzie?

Wystarczy przejrzeć autorstwo kompozycji, żeby zorientować się kto był liderem. Z Jackiem rozumiałem się bardzo dobrze w sferze kolorystyczno-skojarzeniowej, byliśmy też dobrymi kolegami i ten układ przez długi czas się sprawdzał. Ale tak naprawdę Ścianka była zawsze zespołem gitarowym. Przez pierwsze półtora roku, kiedy graliśmy z basistą Wojtkiem Michałowskim i Arkiem w trio, wykrystalizował się nasz styl i powstała większość kompozycji, które znalazły się na trzech pierwszych płytach. Podkolorowana znakomicie przez klawisze Jacka.

A trójkąt wiadomo, to magiczny symbol, prowokuje do wielu interpretacji. Najprostszy wielokąt, bez jednego kąta przestaje być figurą geometryczną, przestaje określać płaszczyznę, trójnożny stolik bez jednej nogi się przewraca. Poza tym chrześcijańska Trójca Święta, teza, antyteza i synteza Hegla, trójkąt stojący na boku jako symbol stabilności i stojący na jednym z kątów jako symbol niestabilności albo idealnej równowagi, itd. W trio działają tylko trafione i przejrzyste pomysły, średniego pomysłu nie można przykryć bogatą aranżacją, bo nie ma na to środków. I taka sytuacja póki co mi odpowiada, chociaż nie da się w trójkę zagrać np. Harfy traw, tego trochę szkoda, bo to fajny numer. Ale powstają nowe kawałki i o to chodzi.

Jeśli chodzi o podział ról, to sprowadza się on do tego, że każdy ma własny wyrazisty styl, przekaz i że te przekazy się dobrze uzupełniają.

Kluczowym elementem Ścianki jest gra perkusisty Arkadego Kowalczyka. Wasze wspólne improwizacje pokazują, że dobrze rozumiecie się na scenie, wyczuwacie swoje intencje, że choć gracie razem, to każdy z Was ma indywidualny styl. Kim dla Ścianki jest Arkady Kowalczyk?


Z Arkiem mam homogeniczny przelot właściwie od pierwszej wspólnej próby, tak się po prostu złożyło. I to bardzo ważne, bo zależy mi na wymianie energii i wspólnym rozwijaniu formy w ramach improwizacji, jeśli taka nastąpi, a nie na perkusiście pukaczu, który wypuka zadanie dokładnie, ale przy nieoczekiwanej zmianie się pogubi. Parę razy zdarzyło się, że wychodząc od prostego pomysłu wyimprowizowaliśmy gotowy utwór. Ale takie momenty nie zdarzają się często. Arek to nierówny perkusista, kiedy ma dobry dzień, to gra jak morderca, a kiedy nie jest w nastroju, to bywa różnie. Gra emocjami, dlatego czasem trudno jest mu się nauczyć gotowego pomysłu na perkusję, a takie czasem przychodzą mi do głowy, za to potrafi zaskoczyć czymś nieoczekiwanym, dzięki czemu kompozycja przeskakuje na inne tory.

A najważniejsze, że ma wyraźny styl, który ma dużo wspólnego z grą perkusistów z lat 60-tych, kiedy żywa, plastyczna energia była elementem obligatoryjnym muzykowania. Na pewno bez niego Ścianka byłaby innym zespołem, w pewnym sensie przykrawam pod niego kompozycje, bo wiem, że niektórych rzeczy nie zagra, a inne nie zatrybią z jego klimatem. Można powiedzieć, że przez lata wspólnego grania sformatowaliśmy się nawzajem.

Gracie w tym trio już pięć lat, jednak premiera nowej płyty jest dopiero w tym roku. Dlaczego tak długo trwa produkcja, jakie utwory skomponowaliście, ile z nich znajdzie się na płycie?

Do nagrania tej płyty zbieraliśmy się od kilku lat, ale zdecydowanie chcieliśmy nagrywać na taśmę, a mój wieloślad był zepsuty. W końcu kupiłem inny i dwa miesiące później, czyli ponad półtora roku temu, już nagrywaliśmy. Sesja trwała około tygodnia. Trzy miesiące temu zabrałem się zabrałem się za miksy, przekładałem to z tygodnia na tydzień i uzbierał się rok z hakiem… Zebraliśmy właściwie wszystko, co wymyśliliśmy w obecnym składzie, plus trzy wcześniejsze numery, które grywamy na koncertach. Wyszło ponad 25 utworów, prawie wszystkie weszły na płytę, odrzuciliśmy tylko te naprawdę źle zagrane.

Z niektórych nowych nagrań przebija psychodelia i dekonstrukcja emocji i formy (You are divine, Restchairs rest in the Sun), z innych ujmujące melodie i harmonie, radość i sielanka (Forest, Satellites, Kingdom od Sun, utwór znany jako Ptaszki), ale też prepunkowa energia (She's pissed of at life, We're not fake enough, Shifting the night for tommorow). Zatęskniłeś za rock&rollem i ulubionymi The Stooges? Które z wymienionych utworów znajdą się na płycie?

Wszystkie oprócz Restchairs i Shifting The Night. Pierwszy zagraliśmy bardzo słabo, może jeszcze podejdziemy do niego. Szkoda go, bo to jeden z utworów, które stuprocentowo widziałem w zestawie, najwyraźniej zużył się z czasem. Drugi niby jest ok, ale na koncercie w duecie z Arkiem zagraliśmy go o niebo lepiej, na bazie tej wersji ludzie robili też remiksy w ramach konkursu. Ukaże się ona wkrótce na DVD z koncertu, nie wiem czy jest sens ją dublować na płycie, tym bardziej że wersja studyjna już nie ma tego kopnięcia.

Materiału jest naprawdę dużo i jest bardzo zróżnicowany. You Are Divine wyszło dobrze, doszedł do tego utworu chór żeński. Kingdom będzie na bogato, ze smyczkami, puzonami i śpiewaczką. A Ptaszki nazywają się teraz Blue Grey Mate. Też będą.

Na nowej płycie Ścianki pojawia się sekcja dęta i smyczkowa. Z puzonami i smyczkami graliście też na Waszym koncercie na Trzecim Uchu, odgrywały one też istotną rolę na „Dniach Wiatru”. Skąd Twoje zamiłowanie do instrumentów dętych i smyczkowych? Czy to wynik tradycyjnej drogi edukacyjnej, czyli ukończenia Akademii Muzycznej w Gdańsku? Jak obecność nowych muzyków wpłynęła na utwory?

Smyczków i puzonów pełno jest w muzyce młodzieżowej, to żadne novum. Niektóre utwory po prostu mają taki potencjał aranżacyjny i od początku tak je słyszałem. A skoro na płycie można rozszerzyć brzmienie, to kiedy, jeśli nie teraz? Fakt, że do smyczków mam słabość, kwartet smyczkowy to mój ulubiony skład w świecie muzyki poważnej. Esencja. Tak jak power trio w rocku. Ale puzony w Spychaczu czy Trans-atlantyku to zupełnie inna historia niż w teraz w Kingdom. Tam chodziło o trąby zagłady, tu mamy orkiestrę swingową tak jak w The Man And His Happy Life z płyty Księżniczek. Czyli starzeję się. Chociaż nie, puzony ponownie jako trąby zagłady pojawią się w Midnight Cashmachines oraz Dead Man. W ogóle puzon to bardzo uniwersalny instrument, może zabrzmieć aksamitnie, w zwiewnym klimacie bossa novy, może też pokazać pazur. No i schodzi głęboko w dół, czyli może zastąpić bas. W muzyce brazylijskiej, którą łykam w całości, to właściwie jedyny instrument dęty oprócz fletu, który co rusz się pojawia. I to ma sens, puzon pokrywa dół i środek swoją barwą, a flet stawia kropkę nad i.

Na koncertach Ścianki w latach 2006-2008 ze sceny biła nowa energia, niemal misyjne podejście do występów. Koncerty teraz cechuje znacznie większy luz – czy to też element większego luzu i dystansu do „bycia zespołem” i „kariery na rynku muzycznym”? Jak Ścianka a.d. 2011 czuje się na scenie i w studiu?


Powtórzę – lata robią swoje. Nie czuję już żadnej misji do wykonania, nie zależy mi na poszerzaniu swojego terytorium. Już zostało poszerzone w satysfakcjonujący mnie sposób. Jak się czują z graniem w Ściance Michał i Arek nie wiem, musiałbyś ich zapytać. Zagraliśmy parę koncertów za granicą, przekonałem się, że nasza muzyka przenosi komunikat również w innych warunkach kulturowych. I chyba o to mi chodziło, żeby grając w Polsce, czyli na zadupiu, gdzie muzyka poszukująca i odnajdująca to i owo nie ma zbyt wielu świadomych odbiorców, przekonać się, że intuicja mnie nie zawiodła, że dotarliśmy do czegoś istotnego i wyraziliśmy to w adekwatnej, czytelnej formie. Na męczące trasy zagraniczne nie mam siły ani ochoty, trzeba mieć świadomość, że polegają one, tak jak i krajowe, głównie na siedzeniu w samochodzie średnio 5 godzin dziennie, pomijając dojazd – do Anglii jechaliśmy dwa dni i tyle samo wracaliśmy. Po przyjeździe dwugodzinna próba dźwięku, na którą składa się noszenie sprzętu, czekanie aż dźwiękowiec podłączy swoje graty, bo rzadko się zdarza, żeby był przygotowany do próby. W końcu mamy koncert, około godziny grania i koniec, zostajesz z adrenaliną, z którą nie ma co zrobić, zwijanie sprzętu staje się wtedy zabiegiem higienicznym, pozwala się skoncentrować, ogarnąć.

W kwestii luzu, to dobrze że masz takie wnioski. O to chodzi. Nie lubię reżyserowanych spektakli rockowych, vide Flaming Lips na Off Festiwalu 2010, czyli muzyczna kicha przykryta cyrkiem za ciężkie pieniądze. Nie lubię aktorskich zagrywek pod publiczkę. Po koncercie reaktywowanych The Stooges straciłem dla Iggy'ego cały szacunek – widać było, że mu się nie chce, ale wykonał parę charakterystycznych gestów, bo pewnie sądził, że tego się od niego oczekuje i napluł sobie na klatę, a wszystko na niby. Żenada.

Na przeciwnym biegunie mamy zwyczajne granie muzyki, którą się lubi. To najbardziej naturalna i satysfakcjonująca sytuacja, kiedy grasz muzykę dla paru znajomych i nawiązuje się między wami magiczna łączność. Powiększeniem takiej sytuacji jest koncert, najfajniejsze są te na luzie, kiedy ludzie są blisko i się nie wstydzą, nie chowają. Dlatego czasem rozstawiamy się na środku sali, żeby przekroczyć ten słaby podział: ksiądz na scenie, wierni w ławkach.

Jeśli chodzi o karierę w działce alternatywa, to w Polsce coś takiego nie istnieje. Może ta świadomość pozwala wyraźniej dostrzec priorytety.

Jako kompozytor jesteś znany z dbałości o aranżacje, produkcję, a jednocześnie zwracasz uwagę na to, by forma była nośnikiem emocji. Czy to emocje są powodem dla Twojej muzyki, czy zdarzało się, że punktem wyjścia była sama forma? „Secret Sister” może wydawać się taką płytą motywowaną formą.


W sztuce emocje nie istnieją bez formy. Forma bez emocji jest pusta, bez znaczenia. Po co tworzyć rzeczy bez znaczenia? W moim rozumieniu każda tzw. dobra muzyka porusza emocjonalnie i dlatego mówi się o niej, że jest dobra. Czasem porusza emocjonalnie sama forma, bo jest oryginalna, ciekawa. Moim zdaniem ona porusza dlatego, że nakłada się na kształt emocji odbiorcy, nieważne jaki zamysł miał twórca. Tak to jest, że znaczna część procesów decyzyjnych odbywa się poza naszą świadomością, to dotyczy również sfery twórczości artystycznej. Pomijam przypadki, kiedy twierdzi się, że jest dobra, bo „wszyscy tak mówią", albo bo gdzieś się przeczytało, że jest dobra.

Jeśli zastanowić się nad zagadnieniem formy jako kodu, języka, to sama idea oddziaływania przez jakkolwiek zorganizowane dźwięki już jest pewną konwencją. Ta ogólna konwencja ma swoje podkonwencje typu jazz, klasyka, rock and roll i jego liczne podpodkonwencje. My poruszamy się mniej więcej w odnodze rock and rolla, w której zasady wyznaczyła pierwsza płyta Velvet Underground. Rozbijając na składowe powiedziałbym, że są to w warstwie formalnej: balansowanie pomiędzy nośnością rocka, a eksperymentem formalnym, a w warstwie emocjonalnej: mroczna najczęściej tajemnica, tęsknota, katharsis przez nurkowanie w gruzach i wypływanie po drugiej stronie z artefaktem w ręce, szukanie jasnego w ciemnym i na odwrót. Tą odnogą płynie od lat np. Sonic Youth i milion innych zespołów alternatywnych, myślę, że to esencja tzw. muzyki alternatywnej. Na „Secret Sister” konwencja muzyczna jest inna - dżez, ale paleta emocjonalna podobna – mroczna tajemnica, napięcie, tęsknota.

Opisałem to bardzo ogólnie, żeby uwidocznić generalną tektonikę estetyczną, o rezultacie finalnym decyduje wrażliwość, talent, osobowość, czyli z grubsza odróżnienie przez twórcę rzeczy, które go interesują w od tych, które sobie odpuszcza. Czynniki trudno mierzalne i chwała Bogu, niech pozostanie chociaż odrobina magii.

Myślę, że dlatego przychodzą mi czasem do głowy pomysły, bo lubię kiedy do mnie przychodzą. Najczęściej jednocześnie kształt dźwiękowy i emocjonalny. Tak lubię najbardziej. Ale czasem same dźwięki lub pomysł na formę, który powoli obrasta emocjami. Najrzadziej zaczynam od tekstu, tak było w przypadku No Love Anywhere, w sumie wyszła zgrabna piosenka, nie wiem jak to się stało. Musi być jakaś relacja pomiędzy gatunkami sztuki, tu pomiędzy językiem a muzyką, jest tekst, który wyraźnie coś pokazuje i szukając odpowiednika muzycznego odrzuci się dźwięki, które mówią co innego. Tak to chyba działa.

W ostatnich latach produkowałeś m. in. płyty Manescape i ostatnią płytę VooVoo, na której Waglewski postanowił wrócić do garażowego brzmienia. Jak wspominasz tę pracę? Czy Waglewski, który kilka lat temu narzekał na brak dobrych polskich zespołów rockowych, w ogóle kojarzył nagrania Ścianki?

Nie wiem, czy Wojtek kojarzył naszą muzykę, teraz na pewno ją zna, bo dałem mu parę naszych płyt plus DVD z koncertu. Producentem płyty był Emade i to on wpadł na pomysł, żeby ją nagrać u mnie. Ustawiłem mikrofony po swojemu i panowie zagrali na setkę. Niestety, byli obrzydliwie sprawni i nie dali mi za dużo zarobić, uwinęli się w pięć dni włącznie z wokalami. Sesja była fajna, zespół zadowolony z brzmienia. Tu nie było nic do tzw. produkowania, bo muzyka prosta, konkretna i skuteczna, czasem miałem uwagi wykonawcze, co im odpowiadało. Wcześniej, z tego co zrozumiałem, realizatorzy byli zachwyceni każdym ich dźwiękiem, a sam wiem jak istotne jest podczas sesji, żeby był ktoś, kto się szczerze wypowie na temat muzyki, wejdzie w dialog, jest w stanie merytorycznie skomentować wykonanie czy koncepcję. To daje poczucie bezpieczeństwa, pozwala się lepiej skoncentrować na zadaniu. Sesja Manescape przebiegała podobnie. Wszystko na setkę. Wszystko w pierwszym podejściu z wyjątkiem jednego utworu. Moja rola ograniczyła się w zaprojektowaniu brzmienia i przekonaniu muzyków, że są wystarczająco dobrzy, żeby odpuścić sobie nagrywanie po śladach.

Miksowałeś też ostatnią płytę Oranżady pt. Samsara. Jak oceniasz ten materiał i zespół? Jak wspominasz współpracę z zespołem Kyst?

Oranżada to specyficzna rzecz, polski kraut rock. Ludzie w moim wieku, z płyty na płytę coraz bardziej interesujący. Wszyscy mieszkają w Otwocku i czuć w tych dźwiękach stojącą wodę małego miasta, w tym przypadku świadomą izolację. I światy, które otwierają się, kiedy chodzi się wolniej i przygląda rzeczom, których w krajobrazie większego miasta nie ma. Miałem z miksem trochę kłopotu, bo ślady były nagrane matowo i trudno było z tego wykręcić wyraziste brzmienie.

Kyst strasznie mi się spodobało, świeża delikatna muzyka z solidnym emocjonalnym kopem. Bardzo sopocka, przez to mi bliska. Myślałem, że będziemy nagrywać tydzień, ale okazało się, że chłopcy chcą na bogato i w efekcie trwało to kilka razy dłużej. Plus miksy. Trochę się przy tej płycie zmęczyłem, ale wyszło dobrze.

Zajmujesz się też muzyką filmową i teatralną. Jedną z głośniejszych ścieżek dźwiękowych, którą realizowałeś była muzyka do nominowanego do Oscara Królika po berlińsku Bartosza Konopki. Miałeś też współpracować z tym reżyserem przy okazji kolejnego filmu. Czy udało Wam się zrealizować ten projekt i czy pracowałeś w ostatnim czasie nad nową muzyką filmową lub teatralną? Którą współpracę z filmowcami i ludźmi teatru oceniasz jako najciekawszą?


Muzyka do Królika wyskoczyła gładko. Koncepcja była jasna, do tego w ustaleniach pośredniczył pomiędzy mną i Bartkiem montażysta Mateusz Romaszkan, który jest bardzo muzykalny. W przypadku kolejnego filmu Bartka było już trudniej, okazało się, że muzyka w fabule pełni jednak inną funkcję niż w dokumencie. Musi być bardziej neutralna, a na taki komentarz dźwiękowy trudno mi się zdobyć, bo zawsze dążyłem do silnego nasycenia muzyki emocjami. W mojej pierwszej propozycji odcinki muzyczne wyrażały dokładnie to, co obraz i dialogi i ku mojemu zdziwieniu nie działało to dobrze. No i zagwozdka. Jaką jeszcze inną emocję powinna w określonych ujęciach nieść muzyka, żeby się nie odkleiła, ale żeby też nie powtarzała tego, co jest w obrazie. No i kminiliśmy z reżyserem i producentem, rzucaliśmy hasła: rytuał, powietrze, napędzanie akcji, w końcu się udało, ale w pewnym etapie już się poddawałem i myślałem, że najlepiej zrobiłby to człowiek od reklam, czyli muzyki doskonale neutralnej. I w sumie tak jest, większość muzyki filmowej jest tak nijaka, że nie sposób jej zapamiętać ani zanucić. Ale z obrazem robi swoje. Z pominięciem wybitnych wyjątków, jak Morricone czy Komeda. Bartek sugerował mi, żebym obejrzał i posłuchał There Will Be Blood, który widziałem zresztą wcześniej, świetny film. Johnny Greenwood poleciał tam Pendereckim, co idealnie pasuje do mrożącego krew tematu filmu. Ale w środku dał dupy, w sekwencji bodajże budowania szybu albo prac poprzedzających niekontrolowane wytryśnięcie ropy, już nie pamiętam, dopełnia tandetne etno – coś muzycznie na poziomie układania klocków we Fruity Loopsie, do obrazu nijak się mające. Jak to przeszło przy montażu – nie mam pojęcia. Bartek sugerował też 8 gram, którego w końcu nie obejrzałem, ale słuchałem ścieżki dźwiękowej. Takie nic – nie w moim stylu. No i w końcu skończyło się w większości na gitarze elektrycznej, bo już bardziej minimalnie nie umiałem. Klimat przypasował, ok. Ale namęczyłem się z tym poważnie, jednak nie jestem przyzwyczajony, żeby wypożyczać swój umysł najemcom. Rezultat był taki, że z przyjemnością zabrałem się za kończenie płyty Ścianki, co odkładałem długo, bo wcześniej nie czułem się na siłach.

Z muzyki do pozamuzycznych przedsięwzięć chyba najmilej wspominam Zwyczajne szaleństwa Petra Zelenki w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego dla Teatru Wybrzeże, moje pierwsze zamówienie, udało mi się wymyślić dużo dobrej muzy, która kleiła się z akcją, najlepsza była muzyka do sekwencji w windzie, kojarzyła mi się z klimatem białych nocy, graliśmy to ze Ścianką przez pewien czas na koncertach. Pamiętam też, że jeszcze w składzie z Jackiem i Andrzejem super nam wyszła godzinna improwizacja do Pancernika Potiomkina w Żaku w Gdańsku. I skomponowana, nie improwizowana muzyka z Księżniczkami do Mazepy w reżyserii Ani Smolar w CSW w Warszawie. Ale tego nikt nie nagrywał, więc było minęło. Za jakiś czas skleję bardziej udane odcinki muzyki do przedstawień i filmów i wypuścimy kolejny tytuł w My Shit In Your Coffee, po to między innymi ten label powstał.

Wraz z Olą Bilińską, Natalią Fiedorczuk, Adamem Byczkowskim, Mironem Grzegorkiewiczem i Małgorzatą Penkallą stworzyłeś .^.. (ptkcss) – projekt próbujący uchwycić archetyp słowiańskości, w którym próbujecie odciąć się od anglosaskiej tradycji muzycznej. Co to za inicjatywa i jak postrzegasz podział muzyki ze względu na czynniki etniczne, kulturowe? Czy w XXI wieku takie podziały mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie?


Mają ogromne znaczenie. Jak zaznaczyłem wcześniej, uważam że ze Ścianką ciągniemy wózek ze schedą po VU. Ostatnio nawet nie chce mi się wymyślać tekstów po polsku, bo po angielsku jest łatwiej, żeby to brzmiało. A rzeczywistość jest tak naszpikowana angielszczyzną, że nie czuję zgrzytu, że piszę w obcym języku. To już od dawna współczesna łacina, a nawet więcej, bo dzięki mediom, głównie internetowi, angielszczyzna atakuje intensywniej niż kilka wieków temu łacina czy później język francuski. Czyli mój aparat nazewniczy został przecwelowany przez angielszczyznę. Tak to jest w przyrodzie, że silniejszy gwałci, pożera, czy jak zwał, słabszego. Nasza, polskojęzyczna kultura nie jest w tych zawodach równym partnerem.

Zastanawiałem się trochę nad odmiennością naszej kultury i kultury zachodniej Europy, bardziej praktycznej, nastawionej na wynik, na bezpieczeństwo a w efekcie izolację, z większymi odległościami między ludźmi. Myślę, że to dąży w bardzo nieciekawą stronę. PKB nie jest dla mnie wyznacznikiem wspaniałości kraju, jeśli nie mogę pójść do lasu nie odbijając się co chwila o autostradę, a ludzie są dla ciebie neutralnie mili tylko dlatego, że mają cię w dupie. Moja ciocia, która od trzydziestu lat mieszka w Holandii powiedziała mi, że tamtejszym dzieciom powtarza się: „myśl o sobie”, u nas powtarzało się: „myśl o innych”. Wiadomo, że obie koncepcje wychowawcze mają swoje dobre i złe konsekwencje, chcę tylko zaznaczyć, że istnieje znacząca różnica w mentalności słowiańskiej Europy Środkowej i Wschodniej oraz germańskiego, czyli również anglosaskiego Zachodu, z doświadczeniem reformacji, czyli m.in. koncepcją predystynacji, która w praktyce wprowadza kolejne przykazanie: bogaćcie się, idźcie do przodu a będzie wam dane.

No i jest dane, tylko co? Od lat byłem pod wrażeniem tego właśnie, może dlatego, że było daleko, z bliska okazuje się być jałowe, choć w dalszym ciągu skuteczne. W Londynie uderzyła mnie ilość lansu na mieszkańca. Poszedłem do modnego miejsca w sobotę, zobaczyć o co chodzi, a tam ludzie ściśnięci jak w puszce, każdy ze swoim drinkiem w ręce i wystraszeni, rozglądają się na boki. Nie wiem, może Londyn to taka angielska Warszawa, że każdy skądś przyjechał i boi się, że koledzy zobaczą, że to właśnie on nie wie, o co chodzi. To było podobno cool indie miejsce, wstęp 10 funtów. Wyszliśmy po dziesięciu minutach. Po kilkudniowej wycieczce do Londynu zacząłem inaczej patrzeć na brytyjski świat muzyczny. Z daleka angielski lans robi wrażenie, z bliska raczej budzi we mnie zażenowanie i współczucie. Samotni, spięci ludzie, którzy zrobią wszystko, żeby zwrócić na nich uwagę. Symbolem tej sytuacji była dla mnie Amy Winehouse, która fajnie śpiewała, ale kiedy zobaczyłem jej występ na rozdaniu BMA jakieś dwa lata temu, to zwyczajnie zrobiło mi się jej żal i pomyślałem, że brygada chujów wpuszcza ją na scenę napierdoloną dragami do nieprzytomności, żeby coś się w tej pustce wydarzyło. I nikt nie pomyśli, że ta dziewczyna zwyczajnie potrzebuje pomocy. No ale przecież tam pomysł jest taki, że każdy odpowiada za siebie, a dziadków oddaje się do domów starców, więc w czym problem?

Myślałem też o różnicach wynikających z budowy języka, np. podatność słów na zdrobnienia w językach słowiańskich. Coś miłego, czułego, wprowadzanego codziennie do świadomości przez opisywanie świata za pomocą określonych narzędzi pojęciowych. Angielski jest bardziej cool, dlatego m.in. lepiej nadaje się do rocka.

No i jeszcze mamy smutną historia plemion słowiańskich i ich wierzeń. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że chrzty plemion słowiańskich były przeprowadzane siłą przez świadomych politycznie miejscowych władców. Święta słowiańskie zostały zastąpione przez chrześcijańskie i wydawało się, że wszystkie ślady zostały zatarte, ale jakoś zawsze odczuwałem szczególny urok Zaduszek i Nocy Świętojańskiej. Czyli Dziadów i Nocy Kupały. Pierwsze ciemne i oleiste, drugie świetliste i lekkie. I to, co mnie w nich pociągało nie miało nic wspólnego z Jezusem czy Duchem Świętym, nie mówiąc o świętym Janie. Myślę, że mamy tu u nas bardzo cenną rzecz, która przechowała się w ludziach, specyficzny światopogląd duchowy, pozostałość po starosłowiańskim spojrzeniu na świat. Rozmawiam o tym z bardzo różnymi ludźmi stąd i wszyscy wiedzą o co chodzi. Rozmawiałem też z bardzo kumatymi gośćmi nie stąd i nie za bardzo czuli, o czym do nich mówię.

Tu coś się przechowało w ludziach. To są prawdziwe skarby kultury, równie cenne jak pozostałości po pradawnych osadach a nawet cenniejsze, bo wciąż żywe, tylko uśpione. Do tych wątków próbujemy dojść w intuicyjny sposób, bez odwołań do polskiej muzyki ludowej. Raczej wymyślamy własne rytuały i muzykę do nich. Jeżeli intuicja mnie nie oszukała, a mówi mi, że mamy to coś nadal w sobie, to myślę, że droga introspekcji jest jedyną właściwą, żeby odgrzebać spod polepy upadającego chrześcijaństwa i zblazowanej popkultury miejscowe sedno, równie silne jak rock and roll, a może silniejsze.

Dzięki za rozmowę.

[Łukasz Folda]