Solowa płyta Piernikowskiego to odskocznia od pomysłów prezentowanych z napszykłat czy na ostatniej płycie koncertowej z etamskim i umieściłbym ją dokładnie między tymi dwoma przedsięwzięciami. Ani za dużo tu rytmiki, „bujania” charakterystycznego dla NP. ani szmerów, zgrzytów i zakłóceń, jakie Piernik ostatnio zaprezentował z etamskim. To zbiór śmieciomuzyki, polepionych szumów, sampli, nagrań terenowych, lekko zarysowujących się bitów, które czasem przerywane są rytmicznymi wyprawami (Się †, Marchlewskiego), uzupełnionymi o teksty. Niedaleko pada jabłko od jabłoni i zasadniczej różnicy między rodzimą kapelą tutaj nie ma, a jednak Piernikowski schodzi trochę jakby na ubocze, bardziej bawiąc się ścieżką dźwiękową, fakturami czy ciekawymi dźwiękami, a niekoniecznie ustrukturyzowanymi kompozycjami.
[Jakub Knera]