Chodzi o to, „jak ułożyć to wszystko w sensowną całość, pokazać, że pewna kompozycja nie jest jakąś dziwną rzeczą, która się przydarzyła, lecz częścią tradycji, historii idei” – przekonuje nas Vijay Iyer w okładkowym wywiadzie tego numeru i za każdym razem, gdy włączam płytę Neneh Cherry z The Thing, przypominają mi się jego słowa. The Cherry Thing w jeszcze większym stopniu niż ostatnie albumy Iyera oparte jest o reinterpretacje. Tylko dwa z ośmiu utworów napisali jej wykonawcy (jeden Cherry, jeden Gustafsson), pozostałe to kowery – od The Stooges i Suicide przez Madvillain i Martinę Topley-Bird po Dona Cherry i Ornette Colemana. Kowery to mało powiedziane –z oryginałów pozostaje zrąb i tekst, co w sumie nie jest zaskoczeniem. Ale jest zaskoczeniem, jak chwytliwy i przebojowy jest ten materiał.
W przeciwieństwie do trio Iyera, The Thing nie starają się znaleźć akustycznego odpowiednika brzmienia pierwotnych wykonań – ważniejsze jest dla nich stworzenie spójnego brzmienia i narracji, choć każdy utwór to inne jej oblicze. Uzupełniając akustyczne trio czasem sekcją dętą, czasem elektroniką, uzyskują groove, funk albo quasi-riffy równie fascynujące, jak ich akustyczny noise albo free jazz (jeśli to jeszcze jazz). Płytę przepełnia lekkość, zwiewność – atrybuty rzadko kojarzone z The Thing – a zarazem obecna jest ich charakterystyczna mięsistość. I aż trudno uwierzyć, że wokal w ich muzyce jest czymś nowym, w szczególności wokal Neneh Cherry, która wypada tu doskonale, choć w paru momentach instrumentaliści zastawiają na nią zbyt duże pułapki. To niejednoznaczna artystka – z jednej strony wokalistka Rip, Rig & Panic trzy dekady temu i współpracowniczka Massive Attack parę lat później, z drugiej autorka „7 Seconds”, przeboju połowy lat 1990. (swoją drogą, spoglądając na dzisiejsze top charts za nim tęsknię) i prowadząca programu kulinarnego w BBC2 przed kilkoma laty. Ale chodzi przecież o to, żeby spróbować ułożyć to wszystko w sensowną całość, a nie uznać za coś dziwnego, co się przytrafiło.
[Piotr Lewandowski]