Zespół Efrima Menucka właściwie od początków swego istnienia poruszał się po grząskim gruncie post rockowego, antyglobalistycznego patosu i rozpaczliwości. Zwykle jednak udawało się Kanadyjczykom zmieścić w granicach dobrego smaku, choć niekiedy niebezpiecznie się o nie ocierali. Z perspektywy tegorocznego albumu można pokusić się o teorię, że reaktywacja Godspeed You! Black Emperor w 2010 roku spuściła nieco powietrza z balonika pt. Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra i pozwoliła muzykom na odświeżenie formuły zespołu. Bardzo dobrze symbolizuje to głos dziecka otwierający album. Już sam tytuł sugeruje bardziej optymistyczny charakter albumu, który jednakże przejawia się głównie w muzyce. Optymizm to może za dużo powiedziane, jednak nie przypominam sobie albumu Silver Mt. Zion, na którym zespół brzmiałby aż tak energetycznie.
Fuck Off Get Free We Pour Light On Everything jest albumem bardzo esencjonalnym, a każdy kawałek naznaczony jest wyraźnym, ciekawym, niekiedy zaskakującym konceptem.
radycyjnie Kanadyjczycy serwują słuchaczowi formy długie, nieraz kilkunastominutowe, jednak tym razem ciężko nazwać je przesadnie rozwlekłymi. Określiłbym ten album jako zbiór utworów unikających gry wstępnej, przechodzących od razu do sedna, często z pominięciem płynnych przejść, preferując melodyczne rewolucje zamiast ewolucji. Brzmieniowo FOGFWPLOE (nawet skrót jest długi) można określić jako wydawnictwo bardzo agresywne. Dzieje się tak głównie za sprawą jazgotliwej, mocno przesterowanej gitary Menucka, którą lider - w porównaniu z wcześniejszymi wydawnictwami – moduluje i podkreśla w tak specyficzny sposób, że jako instrument nadaje ona ton większości kompozycji, szczególnie w pierwszej części płyty. Jednocześnie ocierając się niekiedy o noise, nie dominuje nad słyszalnością reszty instrumentów, dzięki czemu brzmienie albumu jest zarazem surowe i przestrzenne. W grze Menucka doskonale słychać doświadczenia wyniesione z pracy nad solowym albumem z 2012 roku, na którym artysta zaprezentował bardzo interesujące połączenia szorstkiej gitary elektrycznej, jej elektronicznej, drone’owej preparacji, a instrumentami smyczkowymi. Lawina gitarowych jazgotów niezwykle spójnie dialoguje z partiami skrzypiec, a perkusja jest mocna jak nigdy przedtem. Być może ponowne zawiązanie się kultowej grupy GY!BE było niezbędne dla Kanadyjczyków, żeby na zasadzie kontrastu dookreślili suwerenne brzmienie Silver Mt. Zion – bardziej ekstatyczne, niekiedy folkowe, ale przede wszystkim stricte piosenkowe, skupione na manipulowaniu strukturą piosenki. Choć jest to piosenka traktowana dość otwarcie, zachowuje jednak ogólne, strukturalne konwencje z uwzględnieniem specyficznego post rockowego „odjazdu” kompozycji. Najlepszym przykładem będzie najdłuższe na płycie „Austerity Blues”. Druga część albumu jest zdecydowanie bardziej spokojna, a dwa najkrótsze utwory (w szczególności zamykający płytę) pod względem songwritingu wyznaczają nową jakość w kontekście całej twórczości zespołu.
Prawdopodobnie pod względem klarowności i spójności materiału jest to najlepsza płyta Kanadyjczyków od czasu znakomitego Horses In the Sky z 2005 roku. Jednocześnie w warstwie brzmieniowej między albumami zachodzą znaczne różnice, które pozwalają sądzić, że Silver Mt. Zion jest zespołem poddającym się nieustannej ewolucji, a ona małymi krokami, lecz konsekwentnie przeradza muzyków w coraz bardziej świadomych swoich możliwości artystów.
[Krzysztof Wójcik]