Łącznie piąta i trzecia studyjna płyta Swans na przestrzeni czterech lat nie przynosi fundamentalnej zmiany, lecz kolejny etap ewolucji opartej o godziny wspólnego grania, epickie koncerty i wiarę w potencjał rozbudowanej formy. W przypadku Swans, wiary słusznej. Nie będę się rozpisywał nad strukturą i filozofią muzyki wznowionych Swans, wystarczająco na ten temat było we wcześniejszych recenzjach poniżej. Na To Be Kind uwagę zwraca uwypuklenie przesunięcia akcentów z dronu i statycznych faktur na rzecz repetycji i groove’u, obecne już na ubiegłorocznych koncertach i zwieńczającej je płycie live Not Here / Not Now. W wydaniu studyjnym jest ono jeszcze bardziej wyraźne, a łagodniejsze niż na The Seer brzmienie (w jakiej mierze to zasługa Johna Congletona w roli studyjnego inżyniera, nie wiem) sprawia, że to bardziej przystępna płyta. Co traktuję jako zaletę, bo łatwiej przy niej przez dwie godziny utrzymać uwagę niż przy The Seer. Tam zwięzłe piosenki odgrywały rolę przerywników między napastliwymi, monumentalnymi utworami (na dodatek wersja winylowa miała inną, gorszą w odbiorze sekwencję niż CD), tutaj całość wznosi się i opada lepszym rytmem. Przeniesienie akcentu z ataku i testowania wytrzymałości odbiorcy na większe zniuansowanie ogólnego pejzażu (por. świetna aranżacja sekcji smyczkowej w stonowanym „Some Things We Do”, „Kirsten Supine” zagrane jakby w przyspieszeniu) to świetny pomysł na kolejny krok zespołu, którego etyka konsekwentnej, niezłomnej pracy doprowadziła do punktu, w którym rzeczy trudno wyobrażalne przychodzą naturalnie i z lekkością.
[Piotr Lewandowski]