Kariera muzyczna Tomasza Sroczyńskiego przebiega wielotorowo i trochę na zasadzie sprzeczności. Jako klasycznie wykształcony skrzypek udziela się chętnie na polu muzyki klubowej, testując jej improwizatorski potencjał. Kiedy indziej nagrywa Święto wiosny, emblematyczne dzieło muzyki XX w., poddając je swobodnej dekonstrukcji na akustycznej płycie Rite of Spring Variation. Tegoroczny album Bareness ukazuje kolejną z twarzy młodego muzyka. W niniejszym wywiadzie Sroczyński opowiada o dotychczasowych wydawnictwach, aktualnej aktywności oraz planach na przyszłość.
Zanim przejdziemy do twojej ostatniej płyty Bareness, nagranej w duecie z Markiem Pospieszalskim, chciałbym zapytać o współpracę z Jerzym Mazzollem. Pierwszy raz miałem okazję widzieć cię na scenie półtora roku temu podczas koncertu promującego płytę Mazzolla Responsio Mortifera. Jak doszło do tej znajomości i współpracy?
Z Mazzollem poznaliśmy się 7 lat temu przy okazji Festiwalu Dialogu Czterech Kultur w Łodzi. Mazzoll już wcześniej znał Marka Pospieszalskiego i chciał zmontować jakiś nowy skład, jak to Mazzoll - zawsze nowy skład, zawsze nowe sytuacje. Ja już wówczas współpracowałem z Markiem, więc pojechaliśmy na występ. Mazzoll przypomniał sobie o mnie w 2012 roku, kiedy szukał muzyków do zagrania materiału Responsio Mortifera na Unsoundzie. Odezwał się, że mnie pamięta i dobrze by było znowu coś zagrać. W ten sposób Jerzy trochę odkurzył moje skrzypce, ponieważ w tamtym czasie w mojej muzyce nie było ich zbyt wiele i możliwe, że tak by już zostało. Kilka miesięcy później Mazzoll zaczął organizować w Gdańsku rezydencje artystyczne Mazzolleum w Nowym Porcie, na które mnie zaprosił i właśnie wtedy dostał zamówienie na Święto wiosny.
Gdzieś wyczytałem, że wybór tej kompozycji był po części twoją inicjatywą…
Mazzoll powiedział tylko tytuł, a ja od razu zareagowałem: „Dawaj Święto wiosny!”. Jak byłem w szkolnym wieku, to słuchałem Święta wiosny dzień w dzień. Więc mówię Jerzemu: „Dawaj, dawaj, mam tu nawet jakiś klubowy numer pt. Święto wiosny…”, a że Mazzoll jest otwarty na różne propozycje, to już chcieliśmy pójść w ten klimat (śmiech). Ostatecznie zagraliśmy jednak improwizowaną sesję. Trochę zmieniałem różne rzeczy w nagraniu. Potem się gdzieś doczytywałem w opisach, że Mazzoll gra na dwóch klarnetach, co jest nie do końca prawdą (śmiech).
Jak ci się grało na zeszłorocznym Warsaw Summer Jazz Days? Wystąpiłeś w składzie Mazzolla w towarzystwie m.in. Zdzisława Piernika, legendarnego awangardzisty, nestora polskiej tuby.
To był jeden z ciekawszych, o ile nie najciekawszy koncert w moim życiu. Grał z nami jeszcze wtedy Konrad Chyl, który niestety już nie żyje. Konrad od pierwszego spotkania sprawiał wrażenie człowieka z innej przestrzeni. Miejmy nadzieję, że udał się tam gdzie chciał. Grał na bębnach bardzo sonorystycznie, miał to pięknie opracowane, wszystko świetnie brzmiało, był prawdziwym wirtuozem. Do tego Zdzisław Piernik, który już w ogóle jest postacią historyczną. Gość ma ponad 80 lat i tyle energii, że po prostu nikt z tych młodzieniaszków - ze mną, najmłodszym na czele - nie był w stanie mu podskoczyć.
Z tego co mówisz wynika, że twój powrót do skrzypiec nastąpił na płycie Rite of Spring Variation, ale Bareness zostało nagrane jeszcze wcześniej…
Tak. Na płycie z Markiem Pospieszalskim oprócz improwizacji z kościoła z 2011 roku, znalazły się też produkcje muzyczne, które robiliśmy już pod koniec 2013, a więc nie jest do końca tak, że całość jest sprzed lat. Przy okazji Bareness byliśmy już starsi i dojrzalsi. Płytę w większości nagraliśmy dwa lata temu, ale później ją dopracowywaliśmy. Robiąc z płyty całość, jest ona świeża w momencie, w którym ją podajemy. Z Markiem poznawaliśmy muzykę improwizowaną od samego początku gimnazjum – Davis, Coltrane, takie sztandarowe nazwiska. Dzięki temu, że tata Marka jest muzykiem, mieliśmy dostęp do dziesiątek wyśmienitych płyt. Później już na własną rękę szukaliśmy jakichś odjazdów, rzeczy coraz to nowszych. Czuję, że ta muzyka towarzyszy mi od zawsze.
Opowiedz więcej o Bareness. Co się kryje za tytułem, za okładką z nagim zdjęciem?
Jeżeli wykonujesz muzykę improwizowaną, sam lub z kimś, to musisz być nagi –totalnie nagi. Na okładce nie mamy co prawda gościa frontalnie przedstawionego, ale właściwie tak powinno być. Odkrywasz się przed partnerem, z którym grasz, a tym samym przed słuchaczami. To się nie uda, jeżeli taki nie jesteś, w tej muzyce trudno ukryć się pod płaszczykiem. Tacy właśnie byliśmy. Okładka przyszła dużo później, wybieraliśmy zdjęcia artystki Agaty Wrońskiej i akurat to nam się spodobało.
Wybór kościoła, jako przestrzeni nagraniowej wynikał tylko i wyłącznie z atrakcyjnych warunków akustycznych, czy była to jakaś bardziej metafizyczna idea?
Właściwie każdą płytę mógłbym nagrywać w kościele.
Jak ci się gra materiał z Bareness na koncertach? Staracie się w miarę wiernie odtwarzać utwory, czy bardziej idziecie na żywioł?
Mamy set listę i staramy się trzymać w ryzach. Wykorzystujemy elektronikę, którą posługujemy się według wcześniejszych ustaleń, ale oczywiście jest to muzyka improwizowana i nie wszystko rozwija się w jednym kierunku. Zawsze jest nowe.
Macie z Markiem Pospieszalskim jakieś dalsze, sprecyzowane plany jako duet?
Mamy dużo innego materiału we dwójkę, ale w zespole czy w kooperacji z innymi ludźmi zawsze jest trudniej niż samemu, bo trzeba się spotkać, pogadać, każdy ma coś do powiedzenia... Na pewno z Markiem będziemy robić kolejny materiał i będzie to co innego niż Bareness, muzyka nagrana już w innych przestrzeniach. Mamy takie porozumienie, które trzeba błogosławić - znamy się od 15 lat, razem poznajemy muzykę, przyjaźnimy się i wytwarza się dzięki temu jakaś moc.
Postrzegasz muzykę improwizowaną jako bardziej indywidualistyczną czy kolektywną?
Ani tak, ani tak. Chociaż wszystko zależy od tego z kim improwizujesz. Grając w większym składzie staram się być z boku, dogrywać jakąś partię odpowiednią dla skrzypiec. Będąc na scenie, czy pisząc utwór, próbuję to robić w ten sposób, w jaki chciałbym sam usłyszeć muzykę. Występ solowy może przynieść dużo radości.
Ale jest też chyba najbardziej wymagający? W większym składzie możesz trochę odpuścić, dać przestrzeń.
Oczywiście, zawsze jak gram w większym składzie niż dwie osoby to staram się być z boku. Więcej odpoczywać. Grając solo możesz opowiedzieć swoją historię, taką jaką chcesz, od początku do końca. Jeszcze duet jest formą, w której idzie się w miarę po równo. W większym składzie jestem zawsze obserwatorem i tylko coś od siebie dokładam. Może nie słychać tego w moich wydawnictwach, ale jestem trochę minimalistą – im mniej tym lepiej. Nie bardzo lubię koncerty free jazzowe, na których wszyscy się przekrzykują – wolę spokój. Coraz bardziej skłaniam się w stronę muzyki ambientowej, w której jest wszystko, a nie ma nic - niczego od niej nie oczekujesz, wszystko się toczy swoim tempem i nawet nie chcesz żeby się kończyło, bo jest tak dobre. Grając w zespole, przeżywając muzykę, wyobrażam sobie utwór tak jak chciałbym go usłyszeć w domu. Chcę wyczuć przestrzenie, które się po sobie otwierają i zamykają.
Czyli jednak interesują cię rzeczy bardziej koncepcyjne niż spontaniczne?
Tak, wszystko co robię musi mieć koncepcję.
Czy ma na to jakiś wpływ klasyczna edukacja muzyczna, przez którą przeszedłeś?
Dając dziecko do szkoły muzycznej możesz się spodziewać, że robisz z niego muzyka, który w weekendy będzie grać po weselach, bo tak kończy 80 - 90 procent absolwentów. Oczywiście nie ma w tym nic złego, bo sytuacja muzyka jest słaba, a na weselu można zarobić. Najgorsze jest to, że 90 procentom nauczycieli szkół muzycznych muzyka weselna się podoba. W pierwszym stopniu szkoły i w gimnazjum muzycznym miałem pecha do nauczycieli, dopiero w liceum trafiłem na bardzo dobrą profesor, która była naprawdę wirtuozem skrzypiec, świetnie uczyła, była młoda, ale zawdzięczam jej najwięcej z tego, co wyniosłem ze szkoły. Wcześniej miałem nauczycielkę, która zupełnie się do tego nie nadawała. Nauczyłem się od niej tylko stresować kolejnym występem, pokazywała mi na każdym kroku, że nie umiem grać, wzbudzała we mnie wielkie pokłady niepewności i wręcz nienawiści. Dając dziecko do szkoły muzycznej, dajesz je pod skrzydła osób niespełnionych, którzy na nazwisko Penderecki reagują: „Ok, to jest osobny rozdział”. To są bóle edukacji w ogóle, nie tylko muzycznej. Nie rozczulajmy się już tak nad muzyką, bo to nie jest najważniejsze. Ludzie mają muzykę w dupie i musimy mieć to na uwadze, że właściwie nikogo ona nie interesuje. Nawet jakbyśmy bardzo chcieli i stworzyli wielką armię improwizatorów, większą niż polska armia (śmiech), to i tak ludzie będą mieli gdzieś tę muzykę. Niestety tak jest i trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić.
Chciałbym zapytać cię o twój pierwszy autorski materiał - mini album z początku 2013 roku pt. A Girl with No Heart, wydany w Recognition Records Jacka Sienkiewicza. To płyta bardziej elektroniczna, jest na niej niewiele skrzypiec.
Tak. Okres, w którym sam zacząłem robić muzykę nastąpił bardzo późno, ponieważ późno kupiłem sobie odpowiedni komputer. Mieszkałem wtedy w Krakowie i przez zupełny przypadek poznałem Bartka Chmarę. Ja byłem na samym początku muzycznej drogi, a Bartek przed premierą swojego klubowego projektu Chmara Winter. Zaprzyjaźniliśmy się. To była muzyka, o której nie zdawałem sobie sprawy. Idąc gdzieś do klubu w ogóle nie zastanawiałem się co tam będzie grane. Teraz się tego bardzo wstydzę (śmiech), ale naprawdę tak było.
Teraz sam grasz czasami sety elektroniczne. Jak do tego doszedłeś?
Jak już się wdrożyłem w muzykę klubową to najbardziej mi się w niej spodobało to, że żyje ona własnym życiem. Wielu ludzi nie ma pojęcia o tym, że są wydawnictwa, gwiazdy, ludzie grający po całym świecie, którzy robią muzykę specjalnie do klubów i która wcale nie musi być zła. Od razu zwróciłem uwagę na Jacka Sienkiewicza. To, że gram sety w taki sposób też jest zupełnym przypadkiem. Chciałem być dj-em, więc kupiłem sprzęt do odtwarzania utworów z kontrolerem, ale okazało się, że ten kontroler miał cały program, w którym można robić i nagrywać muzykę w czasie rzeczywistym. Pomyślałem, że nie będę puszczał utworów, tylko będę je grał. Teraz moje występy klubowe są w stu procentach improwizowane - nie wiem co się zdarzy, dopóki nie zacznę grać. Właściwie dlatego jeszcze to robię. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogę tak grać, bo to jest moja improwizacja wynikająca z reakcji słuchaczy. W klubie mam natychmiastową reakcję, w odróżnieniu od koncertów na skrzypce, na których ludzie siedzą i nie wiadomo co sobie myślą… Muzyka klubowa potrafi wprowadzić ludzi w niezwykły rodzaj transu. Masz za sobą wielkie nagłośnienie, nocną porę i jeżeli dobrze grasz, to możesz zrobić z ludźmi wszystko. Ta muzyka potrafi zawładnąć nieświadomym tłumem, który właściwie na nic nie liczy, chce tylko poskakać. Zawsze mam przygotowane jakieś saksofonowe, frytowe solówki Marka, które odpalam później na bicie (śmiech). Podoba mi się to, że mogę w ten sposób grać w całości improwizując – inaczej to by w ogóle nie było ciekawe. To jest jakby druga odsłona tego, co robię.
Czyli można powiedzieć, że twój muzyczny background wynika z jednej strony z klasycznej edukacji w szkole muzycznej, a z drugiej strony z fascynacji elektroniką i sceną klubową?
Fascynacji elektroniką i zabawy w muzykę klubową. Na początku była chęć pogrania przed tańczącymi ludźmi, która się później obróciła w kilkunastogodzinne ćwiczenia i robienie przez półtora roku codziennie nowego utworu. To jest taka przygoda, którą będę albo kontynuował, albo nie. Możliwe, że przestanę to niedługo robić, bo obserwując świat muzyki klubowej, który mimo wszystko pozostaje w alternatywie do mainstreamu, to i tak wszystko wydaje mi się dość płaskie. Idziesz któryś raz na imprezę i ona wygląda tak samo, nic się więcej tam nie zmienia. Improwizowanie i dawanie zabawy ludziom jest miłe, przyjemne, jeżeli ci się udaje, ale jeżeli nie masz flow, to wtedy jest rzeźnia. Czasem chce mi się płakać jak patrzę na zegarek i widzę, że gram dopiero 15 minut, a to zupełnie nie jest to i chciałbym tak naprawdę skończyć. Muzyka techno jest strasznie speedująca i nie trzeba być wcale pod wpływem używek żeby odczuć tę energię, która jest bardzo ciekawa. Właściwie dlatego zacząłem się tym zajmować.
Występowałeś w Warszawie na kilku Impro Mitingach. To jest projekt organizowany już od dłuższego czasu, ale pozostaje troszeczkę w cieniu – mam na myśli przekazy medialne. Opowiedz o swoim udziale w Impro Mitingach, jak w ogóle odbierasz tę inicjatywę?
Mój udział w Impro Mitingach jest bardzo malutki, ale uważam, że jest to akurat jedna z rzeczy, którą Warszawa może się pochwalić. Dzięki formule takich koncertów, czy spotkań, słuchacz może być na naprawdę zajebiście ciekawym koncercie właściwie z dnia na dzień. Wiem, że Wojciech Kwapisiński jest jedną z osób bardziej zaangażowanych w organizację Impro Mitingów. Nigdzie indziej tego nie ma – wszędzie jest jazz, jazzik, jazziczek. Impro Mitingi są jedną z niewielu rzeczy, które bym polecił w Warszawie.
Teraz mieszkasz w Warszawie na stałe?
Tak.
Grasz, pracujesz?
Pracuję nad graniem. Utrzymuję się z grania, co prawda ciężko to nazwać utrzymywaniem się, ale nie chcę też płakać nad sytuacją finansową muzyka, bo to byłoby nudne.
Z którą spośród swoich dotychczasowych płyt czujesz na dzień dzisiejszy największy emocjonalny związek?
Z każdą kolejną.
Dyplomatyczna odpowiedź. Jaką muzykę robisz teraz i czego aktualnie słuchasz?
Odkąd zacząłem robić muzykę, to w pewnym sensie przestałem jej słuchać, bo jak kończyłem pracę to po prostu szedłem spać (śmiech). Najbardziej lubię słuchać odgłosów miasta, lasu, ambientów, to jest dla mnie aktualnie najprzyjemniejsze. Jeżeli już słucham muzyki, to bardzo często wracam do rzeczy, które już znam, do wielkich kompozytorów. Przy tym odpoczywam i puszczam to sobie wielokrotnie. Specjalnie nie szukam jakichś nowych rzeczy. Chociaż jakiś czas temu moja dziewczyna pokazała mi artystę Deana Blunta. Polecam. To jest właśnie taka muzyka, która naprawdę wywołała u mnie ekscytację, co rzadko się ostatnio zdarza. Kiedyś słuchając rzeczy improwizowanych wydawałem na płyty wszystkie pieniądze jakie miałem, w domu puszczałem płyty i odpływałem na całe godziny. Później przegrywałem albo ściągałem nałogowo muzykę – kilka płyt dziennie. Dawno nie miałem takiego uczucia i dopiero po kilku latach Dean Blunt to przełamał. Jest wielu artystów, których słuchałem. Lista jest bardzo długa.
Nad czym obecnie pracujesz i jakie masz plany wydawnicze?
Oprócz 2 moich remiksów oraz utworu na składankę z okazji 15-lecia wytwórni Recognition, zamierzam wydać płytę solową. Oczywiście wystąpią na niej zaproszeni goście. Planuję też zmontować klasyczne trio akustyczne bez żadnej elektroniki – skrzypce, kontrabas, perkusja. Mam nadzieję, że takie dwa albumy uda mi się wydać w przyszłym roku, chociaż od zrobienia do wydania jest daleka droga. Materiał na tę pierwszą, solową płytę mam gotowy w jakichś 80 procentach, a w przypadku trio odbędzie się sesja w studio albo innej przestrzeni, dwa czy trzy dni.
W ostatnim czasie pojawiła się wiadomość o otwarciu warszawskiej filii bydgoskiego Mózgu, z którym to środowiskiem niejednokrotnie współpracowałeś. Czy wiesz coś więcej o tej inicjatywie?
Nic więcej oprócz tego, że panowie chcą działać w Warszawie, przy Teatrze Powszechnym na Pradze. Zagram na otwarciu z zespołem Tirvyous Wagon, który współtworzę z Markiem Pospieszalskim, Kubą Janickim i Bartkiem Chmarą. Będę się starał pomóc warszawskiemu Mózgowi jak najbardziej mi się uda. Liczę na to, że otworzą swoją scenę chociażby dla Impro Mitingów. Takie miejsce się przyda, mam nadzieję, że ich doświadczenie i upór zaprocentują.
Jak opiszesz Dzień Muzyki Nowej w Radomsku? To festiwal, który de facto organizujesz.
Pochodzę z Radomska, z niewielkiego miasta i widząc to, co się tam dzieje muzycznie, kulturalnie, chciałem zrobić coś swojego, wykorzystując doświadczenie z Warszawy, czy właśnie z Mózgu. Chciałbym dać szansę ludziom z Radomska na poznanie muzyki, z którą wcześniej nie mieli w ogóle do czynienia. Nie mówię już o koncertach muzyki współczesnej, których nigdy tam wcześniej nie było. Wiemy dobrze, że człowiek, który się nie interesuje muzyką, nie słucha tego typu muzyki, to nigdy w życiu nie będzie jej szukał. Myślę, że chociaż raz na rok mieszkaniec Radomska czy innego mniejszego miasta, mógłby sobie zrobić taki muzyczny reset. Nie musi się to ludziom podobać, nie muszą się zapisywać do fanklubów muzyki współczesnej czy improwizowanej, ale ważne żeby przez kilka godzin raz w roku zobaczyli, że muzyka nie opiera się tylko na tym, co promują media.
Czyli sama idea i line-up festiwalu wyszły od ciebie? Jesteś kimś w rodzaju kuratora tej imprezy?
No tak, jestem kuratorem (śmiech). W tym roku są to właściwie sami znajomi. Mam nadzieję, że jeżeli pierwsza edycja się uda i ludzie jej nie oplują, to w przyszłych latach będę mógł zapraszać na przykład artystów zza granicy. Może przyjmie to formułę jakiegoś większego festiwalu? Chciałbym, żeby Radomsko było pod tym względem rozpoznawalne pośród małych, polskich miast.
Czyli jednak masz tendencje edukatorskie mimo kiepskich doświadczeń szkolnych?
Tak. Chciałbym, żeby ludzie zamiast radia słuchali na co dzień muzyki eksperymentalnej. O 12 robią obiad i słuchają noise’u albo Bogusława Schaeffera... Ludzie są zmuszeni do słuchania muzyki takiej, a nie innej. I nie mówię tu o kimś, kto sam z siebie sięga po muzykę. Jadąc samochodem, taksówką, w autobusie, w sklepie, gdziekolwiek – wszędzie jest puszczana muzyka, dwie, czy trzy stacje. Niech każdy sobie odpowie na pytanie: „Co one puszczają?”. Ja tego w ogóle nie rozumiem. Dlaczego nie ma jakiegoś kuratora, człowieka, który czuwałby nad jakością? Wyobraźmy sobie, że są w radiu audycje matematyczne, rozmawia dwóch matematyków, wykonują obliczenia i wszystko wychodzi źle, błędnie, a ludzie tego słuchają. To jest dokładnie ta sama sytuacja. Ludzie słuchają cały dzień nastolatków z gitarą śpiewających o jajecznicy i co mają mieć w głowie?
Kolaż gówna?
(śmiech) Możesz tak nazwać ten wywiad. Taka jest prawda.
[Krzysztof Wójcik]