Po kolejnych roszadach personalnych Sam Hillmer jest jedynym muzykiem nieprzerwanie grającym w Zs. Xe to pierwsza płyta nowego składu z Gregiem Foxem na perkusji i Patrickiem Higginsem na gitarze (na dziwacznym i niezbyt udanym Grain panowie zajmowali się miksowaniem siebie nawzajem). Nowe trio kontynuuje linię Zs – to nadal muzyka oparta o repetycje, zgrzytliwa i połyskująca. Choć numerów na płycie jest pięć, to pełnoprawnych utworów trzy, pozostałe dwa kawałki to interludia by nie powiedzieć wypełniacze. W porównaniu do poprzedniego składu różnice są zauważalne, przede wszystkim dlatego, że Fox to perkusista charakterystyczny, polirytmiczno-medytacyjny. Jego gęste struktury z minimalną rolą akcentów nadają inny flow tej muzyce niż twarde, precyzyjne architektury Iana Antonio. Nieco delikatniejszy niż wcześniej jest Hillmer, który nie piłuje tutaj przesterowanym saksofonem aż tak głęboko jak np. na New Slaves, lecz oprócz powtarzanych fraz gra nawet melodie i quasi-sola.
Całość jest bardziej przystępna, zarówno formalnie jak i brzmieniowo, niż starsze płyty Zs. Czasem, ale nie zawsze wychodzi to Zs na dobre. Uporczywe repetycje i kilkunastominutowe utwory na New Slaves wręcz bolały, ale trudno było się od nich oderwać. Na Xe tak długie formy nie wydają się uzasadnione. Niemal post-rockowa dramaturgia gitarowych repetycji powiązana z saksofonowymi solami ani nie budują napięcia przez tak długi czas, ani nie hipnotyzują wystarczająco mocno by uzasadnić fakt, że utwory „Weakling” i „Corps” zajmują 30 z 41 minut płyty. Przegapienie prezz zespół potencjału tkwiącego w zwięzłości unaocznia otwierający płytę, ledwie dwuminutowy „Future of Royalty”, w którym brutalna gitara, spazmy saksofonu, galopada perkusji i elektroniczne cykady tworzą doskonałe otwarcie. To nie jest zła płyta, może nawet parę osób do Zs przyciągnie, ale moim zdaniem porównania z poprzedniczką nie wytrzymuje.
[Piotr Lewandowski]