Na pierwszy album tria Slalom złożyły się cztery kompozycje i w sumie czterdzieści minut muzyki, Wunderkamera, choć nieco krótsza, to utworów już osiem. Zwartość form wyszła tylko na dobre, bo do premierowej płyty, niewolnej od narracyjnych mielizn, zastrzeżeń tu i ówdzie trochę było. A Wunderkamera? Rozpięta między abstrakcyjnym „Hippo’s Early Comback” a piosenkową „Delphinne”, między rozkoszną, miejscami agresywną elektroniką a gitarowymi pejzażami i soczystymi erupcjami, na obu biegunach pozostaje niezmiennie luźna, naturalna, sprawiająca wrażenie swobodnej, choć dobrze pomyślanej, feerii pomysłów i żonglerki formami. I - co warto podkreślić - spięta świetnie perkusją Huberta Zemlera. Jakiego oblicza Slalom nie przyjmuje – swawolnego, psychodelicznego, melancholijnego czy wybuchowego – całkiem skutecznie wciąga i przekonuje. W efekcie płyta numer dwa – niejednoznaczna, trudna do uchwycenia w ramach stylistycznych (choć pewnie o to przecież chodziło) jest dla Slalomu efektownym krokiem naprzód, a dla słuchacza porządną porcją przyjemności i to na więcej niż jeden raz.
[Marcin Marchwiński]