Rzadko jest okazja pisać o płycie, której materiał zna się na pamięć z koncertów. Tak jednak mam z Twenty-Two Strings, bo od czasu kiedy zrobiłem z nimi wywiad (po poprzednim albumie), zespół ogrywał na koncertach właśnie ten materiał, którego wydanie zajęło mu trochę dłużej, niż by chciał. Teraz moja recenzja jest spóźniona o kilka miesięcy, ale to chyba nie problem, bo EEIH nie grają muzyki, o której można powiedzieć, że jest „so 2015” albo „so 2016”. Choć członkowie zespołu zżymają się na namechecking minimalistów w recenzjach, to nie da się zaprzeczyć, że minimalizm jest trzonem ich muzyki – pulsy, repetycje, kompozycje ułożone z bloków o szybszych i wolniejszych tempach. Ex-Easter Island Head jednak przetwarzają te inspiracje w sposób moim zdaniem wyjątkowo ciekawy, bo oparty o wykonawczy potencjał ich autorskiego instrumentarium. Przypomnijmy, to preparowane gitary wykorzystywane jako instrumenty perkusyjne (plus perkusja). Efektem jest zarówno specyficzne, dźwięczne brzmienie, jak i ograniczenia takiego formatu. Urok muzyki EEIH polega właśnie na wykorzystaniu obu i budowaniu kompozycji w oparciu o performans. Nawet tytuły poszczególnych sekcji Twenty-Two Strings do tego nawiązują („Four Guitars”, „Ten Bells”, „Six Sticks”, itp.). To ich najlepszy materiał – zgrabnie skomponowany, zwiewny rytmicznie, bardzo właśnie dźwięczny, z przebojowym, rockowym wręcz finałem. Możliwe, że jeśli ktoś nie widział EEIH na żywo, to album okaże się trochę hermetyczny – tego nie jestem w stanie ocenić, bo dla mnie to niemal dokument kilku koncertów, jakie widziałem. Ale można na to spojrzeć z drugiej strony – niech płyta będzie zachętą do zobaczenia koncertu. Bo choć minimalizm jest w ostatnich latach w modzie (w Polsce aż do przesady), to mało kto nawiązuje do niego tak zgrabnie i twórczo, jak Ex-Easter Island Head.
[Piotr Lewandowski]