polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
White Wine wywiad z Joe Haege

White Wine
wywiad z Joe Haege

Click here for the English version of this interview

Joe Haege kilkukrotnie gościł na łamach PopUp jako muzyk 31Knots lub Tu Fawning. Od trzech lat głównym projektem Joe jest White Wine. Po ubiegłorocznej płycie Killer Brilliance, White Wine przeistoczyli się w trio i zaczęli w miarę regularnie pojawiać się w Polsce, co nas bardzo cieszy. Zapraszamy do lektury piątego (rekord) wywiadu z Joe w historii PopUp.

Piotr Lewandowski: Kilka lat temu przeniosłeś się do Lipska, a jedną z przyczyn przeprowadzki do Niemiec było to, że chciałeś więcej czasu poświęcać muzyce - więcej grać i więcej tworzyć. Opłaciło się?

Joe Haege: Dokładnie tak to wyszło. Jeśli chodzi o czas, jaki poświęcam muzyce, uczeniu się i doskonaleniu umiejętności nagrywania, czas na dopracowanie detali tego, w jaki sposób działamy - jest milion razy lepiej, niż byłoby w USA. Jestem w stanie się utrzymać za naprawdę niewielkie pieniądze, razem z Fritzem [Brücknerem, basistą White Wine] mamy w pełni wyposażone studio, więc możemy czasem traktować je jak laboratorium i po prostu wypróbowywać różne rzeczy. Zajebista sprawa.

To chyba zupełnie co innego niż w przypadku 31knots czy Tu Fawning. Większość albumów tamtych zespołów była nagrywana raczej szybko i miałeś tylko kilka dni na pracę w studiu, prawda?

Jeśli już mieliśmy czas w studiu, było to tylko kilka dni. Potem każdy z nas musiał wracać do pracy, a ja zwykle nagrywałem wokale w domu - w mojej piwnicy. Potem znowu wypożyczaliśmy studio, żeby całość zmiksować. Musieliśmy działać bardzo szybko, bo nie było nas na nic stać i trzeba było jakoś funkcjonować z konsekwencjami. Niektórym chyba łatwiej to przychodzi, bo ich wizja brzmienia nie wymaga aż tylu detali. Nie chodzi o to, że coś jest lepsze, a coś gorsze - po prostu w brzmieniu, które naprawdę mi się podoba, jest masa pierdolonych detali i niuansów, i jeśli nie ma się czasu ani miejsca, żeby to rozgryźć, rezultat nie będzie satysfakcjonujący.

W twoich poprzednich zespołach muzyka rozwijała się na scenie, w trakcie koncertów. Na albumach nigdy nie udało się uchwycić tego koncertowego brzmienia ani prawdziwej głębi muzyki. W przypadku White Wine wydaje się, że jest na odwrót. Zacząłeś grać sam, potem w duecie, a teraz jest was trzech i prawie w ogóle nie używacie na żywo sampli. Mam rację?

Dokładnie - zaczynałem sam. Fritz dołączył po wydaniu albumu In Every Way But One, żeby zagrać ze mną trasę i pomóc mi w wykonaniu tych kawałków na żywo. Podczas koncertów zmieniliśmy tyle rzeczy i tak nam się to podobało, że postanowiliśmy nagrać płytę. Tyle że potem wymyśliliśmy, że chcemy otworzyć studio, więc można powiedzieć, że ten album posłużył nam za królika doświadczalnego, testowaliśmy na nim studio. Zaczynaliśmy nagrywać i czasem dochodziliśmy na przykład do wniosku, że trzeba poprawić izolację jakiegoś narożnika albo zrobić to czy tamto - ale mogliśmy to stwierdzić dopiero po tym, kiedy coś nagraliśmy. Jak skończyliśmy nagrywać ostatni album, nie wiedzieliśmy, jak go zagrać na żywo - wtedy dołączył do nas perkusista Christian "Kirmes" Kühr. Miałem poczucie, że to się naprawdę dzieje, zaczynamy zmieniać się w zespół - interesująca zmiana. Nagle znowu znalazłem się w prawdziwym zespole - wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo mi tego brakowało. Wprawdzie byłem wcześniej w Dodos, byłem w Menomenie, ale to nie było to - tamci goście mieli po prostu inne priorytety jeśli chodzi o to, na czym polega dobry koncert. Nie chcę wartościować, czyje podejście jest lepsze - po prostu gdyby mieli grać w moim zespole, pewnie nie rozumieliby, czemu jakiś dziwny teatralny moment jest ważniejszy niż zagranie właściwej nuty. Strona wizualna zespołu jest dla mnie równie ważna co muzyka. A więc wracając do twojego pytania - z całą pewnością w moich poprzednich zespołach było inaczej.

Ale to ty wciąż pociągasz za sznurki, prawda?

Tak i nie. Ostatni album jest inny, bo Fritz zaczął grać. Jestem producentem zespołu i wciąż piszę piosenki, ale z każdym nowym albumem wszystko bardzo szybko się zmienia. Nawet przy tym albumie: jakieś dwa dni zanim mieliśmy wszystko domknąć, Fritz wrócił z wakacji, a miał na koncie solowe koncerty, na których grał drony. Testował różne rzeczy, coś tam nagrał i bardzo chciał, żeby znalazło się to na płycie. No to zrobiłem coś z dwóch jego nagrań, ale to on jest ich jedynym autorem. Chyba w tym momencie zgadzamy się w kwestiach estetyki. Odkąd Kirmes zaczął z nami grać podczas koncertów, tak naprawdę dotarło do nas, na czym polega ten zespół. Oczywiście wszystko zaczęło się ode mnie i jeśli chodzi o strukturę piosenek i niektóre wybory, wciąż wyraźnie mnie w tym słychać, ale sytuacja jest bardzo dynamiczna i muszę powiedzieć, że osiągnęliśmy dość zdrową równowagę.

Są pewne elementy, gdzie nawet dla mnie jest jasne, że to brzmi jak coś w moim stylu - po prostu zdajesz sobie sprawę z tego, że lubisz konkretne rzeczy. Ale naprawdę staram się nie powtarzać. Niektórym nie przeszkadza robienie ciągle tego samego i wydawanie jednej płyty za drugą. Dla mnie byłaby to jednak zdrada tego, dlaczego to robię, jakiegoś poczucia sztuki. Dlatego na Killer Brilliance pojawiły się ozdobniki z kobietami deklamującymi tekst. Wydawało mi się, że to będzie super ciekawe. Fritzowi i Kirmesowi też się to podobało - fajnie było trochę zbliżyć się do jakiejś bardziej artystycznej sfery, nie przejmując się za bardzo definicją tego słowa ani tym, że być może muzyka stanie się przez to mniej dostępna na tzw. "przeciętnego słuchacza". W tym momencie trudno mi nawet powiedzieć, gdzie kończą się granice kultury - jest zupełnie inaczej, niż kiedy zaczynałem. Mam poczucie, że zwrot w bardziej artystyczną stronę jest w pewnym sensie sprytniejszym posunięciem, bo więcej osób przejmie się tym, co robisz.

Ostatni album 31knots wydany w 2011 roku nosił tytuł Trump Harm. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się on niemal proroczy, nie sądzisz?

Uwielbiam podwójne znaczenia. To moja ulubiona rzecz na świecie. Sam pomysł pójścia w tę stronę narodził się, kiedy nagrywałem pierwszy album Tu Fawning. Mieliśmy w zespole trębacza i kiedy nagrywaliśmy kawałki, musiałem je jakoś nazwać, więc nazwałem je "trump" od trąbki [trumpet]. Jeśli grał harmonię, wychodziło z tego "trump harm". Z tym że czasownik "trump" po angielsku ma też inne znaczenie - przebicia, przezwyciężenia czegoś. Bardzo mi się podoba idea przezwyciężenia krzywd, bo to znaczy, że wygrywasz, niczego nie krzywdzisz, pokonałeś coś złego. Przezwyciężyłeś krzywdę.

A potem znaleźliśmy się w tym dziwnym, popieprzonym świecie, w którym Donald Trump jest prezydentem USA i wyrządza więcej krzywd, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić… To było niesamowite! Nigdy wcześniej nie byłem związany z żadną kombinacją słów, która miałaby tyle dziwnych znaczeń! Najwspanialszym momentem w moim życiu było to, że jakiś czas temu oddałem na zbiórkę ubrań w Lipsku 20 czy 30 starych T-shirtów. Wiesz, do jednego z takich dużych pudeł na ulicy, gdzie zostawia się ubrania dla biednych. To były T-shirty Trump Harm, więc miały wszędzie napisane "Trump Harm, Trump Harm". Byłem pewien, że nigdy ich nie sprzedam, więc je oddałem. Gdybym tylko pomyślał, że Donald Trump mógłby zostać prezydentem… Tak bardzo chciałbym zobaczyć zdjęcie jakiegoś, dajmy na to, uchodźcy ubranego w ten T-shirt.

 

ENGLISH VERSION

Joe Haege has been covered in PopUp multiple times in the past as a member of 31Knots or Tu Fawning. White Wine is Joe's main current project. After the last year's album Killer Brilliance, White Wine turned into a trio and began to appear fairly regularly in Poland (which we thoroughly enjoy). Here's our fifth interview with Joe (all-time record).

Piotr Lewandowski: A couple of years ago you moved to Leipzig and you told me that one of the reasons why you moved to Germany was to focus more on music - playing and creating more. Did it pay off?

Joe Haege: It totally worked in this way. The amount of time I spent focusing on music, on learning more and getting better at recording, having more time to focus on the details of how we do things - it's gotten a million times better than it would've been in the US. Cause I'm able to live so cheap basically, and Fritz [Brückner, the bass player of White Wine] and I have a full studio, so we're able to use our studio like a laboratory sometimes and just try shit out. That's awesome.

It seems very different from the way you used to record with 31knots and Tu Fawning. With those bands most of the albums were recorded rather fast and you only had a few days to work in the studio, right?

Yes, exactly. If we did have studio time, it was for a couple of days. Then we'd have to go back to jobs, and I would usually do the vocals at home in my basement. After that we would rent the studio again to mix it. It had to be done very fast because we couldn't afford anything and we just had to live with consequences. I think it's easier for some people because their vision of sound doesn't involve so many details. It's not better or worse, it's just the sound that I really like to do has a lot of fucking little nuance details, and if you don't have the time or the space to figure these out, you're going to not be satisfied.

Your previous bands seemed to develop music on stage by playing concerts. The albums have never fully captured the live sound or the depth of their music. It seems the other way round in the case of White Wine. You started as a solo project, later became a duo and finally a trio that barely uses any samples live. Is that the case?

Completely, because it started off just me. Fritz joined to do a tour and to help me play the songs live after the In Every Way But One album. When we played it live, we changed so many things about how it was and had fun doing it, so we were like "OK, let's make a record". But then we wanted to open a studio, so our record was, we would say, the guinea pig, the test of the studio. We would basically record stuff and sometimes we'd think "OK, we need to soundproof this corner more" or do this, or do that, but we would only know after we did our thing. When we were done with the last album, we didn't know how we were going to play it live, and that's when we got Christian "Kirmes" Kühr, the drummer. When he joined it was like "oh fuck, this is it coming, it's becoming a band", which was an interesting switch to have happened. All of a sudden I was back in an actual band again, and I didn't realize how much I missed it. I did it with Dodos and I did it with Menomena, but it wasn't my thing, those guys just had different priorities from what a good show was. I don't mean it's bad or good, but let' say that if they were to play in my band they would probably not understand why having some weird theatrical moment is more important than playing the right note. I want to have the visual of the band as important as music. So to answer your question - it definitely worked the opposite from the old bands, for sure.

But you do still pull the strings, right?

Yes and no. The last album is different because Fritz started playing. I'm the producer of the band and I'm still the songwriter, but with each new album it's changing so fast. Even within this album, two days before we were about to say "OK, the record is done", Fritz came back from a holiday and he was doing these solo drone shows. He was just testing shit out, recorded some stuff and he was like: "we gotta put this on the record!" So I made stuff out of two of his recordings, but he wrote them on his own. I think we are now on the same page on the aesthetic. Since Kirmes started touring with us, we all have a stronger sense of what the band is. Of course it started with just me, and when it comes to song structures and certain choices, it's me a lot, but it's changing pretty fast and it has a pretty healthy balance, actually.

There are certain elements that even I know that they sound like my style, because there are certain things that you learn that you like. But I'm also trying really hard not to repeat. Some people don't mind to do the same thing over again and put out one record after another. But for me it would betray the reason why I'm doing it, a certain sense of art. That's why on the Killer Brilliance we have vignettes with ladies kind of doing the spoken word in it. I thought it would be a super interesting to have that. Fritz and Kirmes were into it as well - it felt nice for me to walk a little closer towards something more arty, not caring whatever that means or that it makes it less accessible to your average music listener. At this point I don't even know where culture is right now, it's such a different thing than it was when I started. I feel like just going more artistic is smarter in some way to actually have people care.

The final 31knots album, released in 2011, was titled Trump Harm. It seems you were a bit prophetic, don't you think?

I love double meanings. They are my favourite thing in the world. The idea to walk into this one first started off when I was recording the first Tu Fawning album. We had a trumpet player in the band and when we would make tracks, I had to call it something, so I called it trump - for trumpet. If he did a harmony, it was trump harm. In English, to say you trump something means you beat it. I love the idea of trumping harm, because it means that you're winning, you're not harming something, you've beaten the bad thing. You've trumped harm.

Then it'd just go beyond this into this weird, fucked up universe where Donald Trump is the president and he causes more harm than anything could possibly… It was like "this is insane!". I've never been connected to a combination of words that has had so many weird meanings! The greatest moment I have in my life is when some time ago I gave about 20-30 old T-shirts to a clothing donation in Leipzig. You know, these boxes on a street where you leave clothes for poor people. They were all Trump Harm T-shirts, so it just said "Trump Harm, Trump Harm" all over them. I was sure I wouldn't ever sell them so I put them in the donation. If I only would have thought about Donald Trump being president… I just so badly want a picture of maybe some refugees wearing them.

[Piotr Lewandowski]