Trzy lata kazała nam czekać Bjork na swój nowy album. Przez ten czas mogliśmy nasycić się boxami, kompilacjami czy nagraniami koncertowymi. Jednak kwestia, w którą stronę tym razem podąży islandzka wokalistka pozostawała otwarta. Odpowiedź okazała się dosyć przewrotna. Bjork nagrała album, który można nazwać rdzennym - stąd jego tytuł. Postanowiła odkryć na nowo najstarszy ludzki instrument, głos, ukazując go jakby w nowej aranżacji. Paradoks polega na tym, iż zrobiła to w czasach kiedy elektronika jest w stanie wygenerować każdy dźwięk, o czym bardzo dobrze przecież wie, często z niej korzystając. Poszła zatem w zupełnie przeciwną stronę. Jak sama mówi, nagrywając album, dogrywając kolejne instrumenty, stwierdziła, że tak naprawdę najlepiej brzmi jej samotny głos. Stąd pomysł na Medullę i nie jest przypadkiem zaproszenie do współpracy takich muzyków jak Mike Patton czy Rahzel, używających przecież ludzkiego głosu na wiele sposobów, aż do granic jego możliwości. Dla dopełnienia obrazu mamy tu też London oraz The Icelandic Choir. W efekcie powstała niezwykła, jakby pierwotna płyta. Większość znajdujących się na niej dźwięków jest po prostu zaśpiewanych. Mamy do czynienia z harmoniami, wielogłosami, niepokojącymi dysonansami lub, wręcz przeciwnie, z pięknymi współbrzmieniami. Czasem słyszymy Bjork w jej typowych, emocjonalnych, nieco nostalgicznych opowieściach, czasem odkrywamy też jej nieco bardziej mroczną stronę (na co mają również wpływ wspomniani goście). Nie da się ukryć, iż płyta nie jest stricte wokalna, znajdują się także niewielkie elektroniczne rysy. Jednak nie zaciemnia to przekazu - ukazania potęgi głosu i jego wszechstronnych możliwości. Mimo tak nowatorskiego charakteru Medulla jest bardzo spójna i słucha się jej naprawdę dobrze. Na tym tle szczególnie wyróżniają się utwory Ancestors, w którym świat głosów doprowadzony jest do granic szaleństwa oraz zamykający Triumph of a heart, który przy towarzyszeniu beatów Rahzela pozwala powrócić do zwykłego świata.
Oprócz niezwykłego, pełnego ekspresji głosu, Bjork posiada skłonność do daleko idących eksperymentów i wybierania niepowtarzalnych ścieżek muzycznego rozwoju, zachowując przy tym umiejętność komponowania niezapomnianych utworów, które dziesięć lat temu przyniosły jej dużą popularność wraz z albumami Debut czy Post. Czy można więc uznać drogę, obraną przez nią na najnowszym albumie za zaskoczenie? I tak, i nie. W końcu od dawna wiadomo, że najpotężniejszą bronią Bjork jest jej głos, który może się obronić sam, bez stosowania muzycznych dodatków, co też doskonale słychać na tej płycie. Jednak wydanie takiego albumu wiązało się z pewnym niebezpieczeństwem, z którego wyszła obronną ręką. Przecież mimo takiego charakteru płyty, utwory takie jak Who is it (carry my joy on the left, carry my pain on the right) czy znany z otwarcia igrzysk Oceania doskonale poradzą sobie na listach przebojów. Zatem zgodnie z zasadą wilka i owcy wszyscy powinni być zadowoleni. Nie umniejsza to jednak wielkości tego albumu, który na długo pozostaje w pamięci, będąc głęboko poruszającą wyprawą w świat pierwotnego dźwięku. Nie posunę się chyba tu zbyt daleko, jeśli nazwę jego słuchanie przeżyciem prawie mistycznym. Życzę wam tego doświadczenia.
[Aleksander Kobyłka]