No to się troszkę poznęcam... zacznę od tego, że to jeden z moich ulubionych zespołów. Zawsze ceniłem Szwajcarów za permanentne zmiany na swych kolejnych albumach: od prymitywnego warkotu samplerów znanego z debiutu (to właśnie oni nagrali w 1987 r. pierwszą gitarową płytę bez ... gitar) po bardziej ugładzony ale wciąż niespokojny klimatem i ciężarem materiał z dwóch poprzednich krążków. Jednak największą siłą zespołu zawsze był wokalista: Franz Treichler. Osobnik dysponujący mocnym, oryginalnym głosem w którym można było usłyszeć wpływ francuskich szansonistów, Jima Morrisona i metalowych krzykaczy.
Po 4 latach zespół wydał nareszcie nowa płytę. I to już koniec dobrych wiadomości na dzisiaj. Płyta jest bowiem w całości ambientowa. Po wysłuchaniu całości stwierdzam, iż ciekawiej spada kropla wody we mojej łazience oraz wieje wiatr w okiennych szparach. Ostatnim gwoździem do trumny jest brak wokali. Zespól dobrowolnie zrezygnował ze swojego największego atutu i zafundował nam nudy na pudy: wykastrowane brzmienie, dźwiękowe mgławice i melodyczne harakiri. Nie posądzam wydania tej płyty dla kasy, tylko ani to eksperyment ani żart. Olbrzymi zawód Panowie, trzeba to było wydać pod inną nazwą !!!
[Marcin Jaśkowiak]