"(...) Antigama to nic innego, jak synonim łamania obowiązujących w muzyce konwencji, to niekontrolowane wybuchy arytmicznych podziałów, niespodziewanych i dziwacznych dźwięków. Krótko mówiąc: wygięty i połamany chaos podany w wyjątkowo brutalnym opakowaniu. My, jako sprawcy tego całego zamieszania, próbujemy na swój własny sposób łamać normy, by nasza muzyka nosiła znamię oryginalnej sztuki. Nie twierdzę, że jesteśmy doskonali, czy megaoryginalni, ale od lat podążamy w kierunku zupełnie innym niż większość zespołów grających w tym kraju, i dobrze nam z tym." Tak wypowiadali się muzycy Antigamy w jednym z wywiadów po nagraniu drugiego krążka "Discomfort". Pierwszy dzień listopada 2005 roku przynosi najnowszą produkcję warszawskiego kwartetu - "Zeroland". I muszę przyznać, że cytat przytoczony na początku tekstu równie dobrze mógłby odnosić się do zawartości nowego albumu. Antigama to ciągle niepokorna mikstura grind/death/noise z mechanicznymi ciosami perkusisty, psychodelicznymi naleciałościami, spojona przez nieludzkie wokale Łukasza Myszkowskiego. Całość precyzyjnie wykalkulowana, umiejętnie połamana i wybornie skrojona. "Zeroland" to raptem 24 minuty muzyki, z czego ponad 9 minut zajmuje ostatni, tytułowy kawałek, będący miksturą głosów i niepokojących industrialno-ambientowych struktur. Pierwszy kwadrans to pierwszorzędna odmiana hałasu. Ciężko wyróżnić konkretny utwór. Słucha się tego najlepiej w całości, w jednej skumulowanej dawce. Obok Nyia i Mojej Adrenaliny, to właśnie Antigama jest najjaśnieszym punktem na mapie polskiego, najmocniejszego grania. "Zeroland" to dowód na ciągłe poszukiwania zespołu, na perfekcyjne trzymanie w ryzach muzycznego chaosu, wreszcie na odwagę w stosowaniu różnych rozwiązań ("Sorry", "Starship"). Po prostu, grind as fuck!
[Marc!n Ratyński]