Raczej unikam odwoływania się do materiałów wydawców, ale tym razem pozwolę sobie zacytować notkę z wytwórni Eblok: Był kiedyś czas, kiedy hip-hop nie cykał, nie brzęczał, nie brzmiał jak pojedynek kosmitów na pokrywki, ale spotykał się i szedł ramię w ramię z jazzem. Do tego właśnie okresu odwołuje się Nicci, układając kompilację odwołującą się do mariażu jazzu z hip-hopem z początku lat 90-tych. Szczerze mówiąc, nie jestem zwolennikiem składanek tego typu, wyrywających z kontekstu muzykę poszczególnych artystów. Nicci Cheeks, pochodząca z Londynu impresario i animator sceny hip-hopowej, z pewnością miała zamiar stworzenia kompilacji lekkiej, łatwej i przyjemnej, co zresztą osiągnęła. W tytule płyty nie stoi przecież "Hip-hop loves jazz" lecz "Hip-hop, love, jazz", zatem nie usłyszymy tutaj ani klimatów Madvillain, ani The Roots. Jest ciepło, romantycznie i generalnie o miłości, niemniej jednak słucha się tego pierwszorzędnie i bez znużenia, także dzięki instrumentalnym interludiom w wykonaniu między innymi J Rawls'a i Roddy Rod'a.
Rzeczywiście dominuje klimat lat 90-tych, A Tribe Called Quest jest obok Guru i Black Star, De La Soul największą chyba inspiracją dla większości artystów, z których wymienić warto Wordsworth'a i El Da Sansei'a, Hanif-Jamiyl'a. Jak widać, nie jest to współczesna pierwsza liga i być może właśnie na takich kompilacjach artyści ci mogą się szerzej pokazać? Wg mnie najciekawiej wypadają The Procussions i Kev Brown. Z drugiej strony kilku wykonawców ociera się o banał, choćby Gray Matter i Pudge. Plusem jest za to udział Kim Hill, oryginalnej wokalistki Black Eyed Paes, wnoszącej nieco tak potrzebnego kobiecego pierwiastka w ten przegląd hip-hopowych Romeo. Oj, romantycznie jest bowiem na tej płycie i to bardzo. Odetchnąć od tej słodyczy można przy instrumentalnych kawałkach, utrzymanych w konwencji acid-jazzu a la Us3 - bądź co bądź, wydawcą albumu jest wytwórnia Kwerk należąca do lidera Us3 Geoffa Wilkinsona, który pojawia się tutaj z projektem ed/ge i jest to moim zdaniem najciekawszy tutaj utwór instrumentalny. Pozostałe to raczej liźnięcie jazzu, niż jego dotarcie do jego sedna, jak to zresztą w takiej rozluźniającej muzyce bywa, tu akurat opartej na hip-hopowej podstawie. Nicci Cheeks nie prezentuje nam nic nowatorskiego, muzyka nie mówi nic poza tym, co usłyszeliśmy już dobrą dekadę temu. Ale skoro takie jest jej zamierzenie, to należy przyznać, że przez godzinę możemy odświeżyć sobie estetykę wyznaczoną przez ATQC, odetchnąć od codziennych znojów, a jak to stwierdził mój znajomy, on tej płyty będzie słuchał tylko jako ostatniej przed snem. Do tego na pewno nadaje się świetnie.
[Piotr Lewandowski]