polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Tin Pan Alley | Ed Wood wywiad

Tin Pan Alley | Ed Wood
wywiad

Tin Pan Alley to jedna z tych „nowych twarzy” na krajowej scenie, na które trzeba zwrócić uwagę. Nie tylko za sprawą debiutanckiej płyty, która ukazała się w styczniu, ale też świetnych koncertów, na których brzmienie i energia grupy w pełni rozwijają skrzydła. Wokalista TPA, Kuba Ziołek, ze swym drugim zespołem Ed Wood zagra niebawem przed Polvo i również przymierza się do wydania pierwszej płyty. Zachowajcie więc czujność i od razu łapcie to, co świeże i na światowym poziomie. Przed Wami wywiad z Kubą.

Tin Pan Alley odwołuje się do wątków muzyki gitarowej, które dotychczas nie były zbyt często podejmowane przez polskie zespoły. Czy pewna estetyka, wzorce, do których zaraz wrócimy, były w Waszej muzyce od samego początku?

A skąd. Zakładając zespół nie mieliśmy żadnego konkretnego konceptu. Tin Pan Alley istnieje niemal od trzech lat. Mateusz, po rozpadzie swojej wcześniejszej kapeli, skrzyknął kilka osób, w tym mnie. Z czasem, ze wspólnego grania i improwizowania narodził się czteroosobowy skład. To, że poszliśmy w tę, a nie inną stronę wynika z tego, że przez długi czas nie mieliśmy żadnych piosenek. Pierwsze utwory i koncerty opierały się wyłącznie na improwizacjach. Jednak w pewnym momencie musieliśmy zacząć pisać piosenki, by zespół miał na dłuższą metę rację bytu. Tak się złożyło, że mi przychodziło to najłatwiej, więc moje inspiracje i pomysły niejako zdominowały pierwszy album. Co bynajmniej nie znaczy, że wszyscy w zespole słuchają takiej muzyki jak ja. Dla przykładu, Robert i Łukasz nie znoszą The Sea and Cake, których Mateusz i ja uwielbiamy,  a z kolei ja nie cierpię nowych zespołów w stylu Yeasayer, który Mateusz lubi. Jesteśmy bardzo niejednorodni muzycznie. Więc jeśli np. za rok to Mateusz, czy Łukasz będą pisali piosenki na płytę, po prostu będziemy grali inaczej.

Czyli myślicie już o nowej płycie? Na jakim etapie jesteście?

Tak naprawdę nagrywając pierwszą mieliśmy już gotowy materiał na kolejną. Dlatego na koncertach „promujących” pierwszy album, graliśmy więcej nowych utworów niż piosenek z debiutu. Chcemy ją nagrać latem we Wrocławiu. Bob Weston zgodził się zrobić mastering, mam nadzieję, że to wypali. Natomiast później… Cóż, życzyłbym sobie, żebyśmy z czasem odeszli od piosenek w kierunku muzyki improwizowanej, która była przecież początkiem Tin Pan Alley. W naszym przypadku jest tak, że każdego kroku dokonujemy wiedząc, co ma nastąpić dalej. Dlatego teraz przygotowujemy się do nagrania nowej płyty, a o kolejne pomysły się nie obawiam.

Jakie odbierasz reakcje na Wasz album i koncerty?  Biorąc pod uwagę, że Polak lubi to co zna, ludzie prawdopodobnie doszukują się w Tin Pan Alley bardzo różnych rzeczy, skoro nie da się Was łatwo przypiąć do innych polskich zespołów.

Dziwią mnie często reakcje zarówno osób starszych ode mnie, jak i młodszych. Interpretacje naszej muzyki kompletnie rozmijają się z moją wizją. Czasem słyszę porównania do zespołów, których w ogóle nie znam, czasem do takich, które znam pobieżnie, ale jestem pewien, że by mi się nie spodobały przy bliższym zapoznaniu. Więc te reakcje bywają zabawne. Na pewno istnieje prawidłowość pokoleniowa – starsze osoby przywołują nazwy z początku lat 90-tych, typu Chavez czy Seam, czego kompletnie nie rozumiem – znam te zespoły, ale absolutnie nie chciałbym grać tak jak one. Osoby młodsze? Cóż, słyszałem nawet porównania do Much, czy Car Is on Fire – a tych zespołów to ja nie znam. [śmiech]

I ja Ci nie pomogę. Z Twoim drugim zespołem, czyli Ed Wood, zagrasz na przełomie maja i czerwca przed Polvo. Co poza tym słychać w Ed Wood?

Tak w ogóle, to Ed Wood powstał jeszcze przed Tin Pan Alley, ale początkowo funkcjonował jako żart. Dopiero niedawno zdecydowaliśmy się nagrać płytę i materiał jest już zarejestrowany. Mam nadzieję, że w przeciągu kilku miesięcy uda się go wydać, a jesienią planujemy trasę.

Obiło mi się o uszy, że zawędrowaliście do PinkPunk.

Tak. PinkPunk ma wydać tę płytę. Choć to nie tyle wytwórnia, co stowarzyszenie artystyczne, do którego nas niejako przyjęto i staramy się nawzajem wspierać. W sumie założyliśmy Ed Wooda, gdy po zobaczeniu koncertu Plum zapragnęliśmy grać tak jak oni. Potem byliśmy pod wpływem głównie zespołów amerykańskich, ale powoli dochodzimy do samoświadomości muzycznej, więc to dobry moment, by się zaprezentować szerzej. Cztery lata nam to zajęło, ale tak to jest, jak się w ogóle prób nie gra (śmiech).

W najbardziej mroźny łykend roku graliście z TPA w Warszawie razem z Shame on You. Im parę tygodniu później swoistą promocję zrobił w „Polityce” Paweł Dunin-Wąsowicz, który w swojej typologii polskich zespołów na „prawdziwie rodzime”, czyli fajne, bo lokalne, oraz „udawanie zagraniczne”, czyli mniej fajne, zaliczył ich oczywiście do drugiej grupy, z racji nazwy, stylu, języka. Oba Twoje zespoły też wpadłyby do tej drugiej kategorii. Odnajdujesz się w ogóle w takiej typologii?

Wydaje mi się absurdalna. Doceniam pewne „lokalne” składniki muzyki i na pewno w naszej muzyce one też są obecne. Natomiast nigdy nie zadawaliśmy sobie pytania, czy stawiamy na publiczność lokalną, czy chcemy odnieść sukces komercyjny na zachodzie. Chcemy grać muzykę, która najpełniej może wyrazić nas jako osoby. Jako osoby, które nie zastanawiają się nad tym, przy jakiej ulicy po raz pierwszy całowały się z dziewczyną, ani też nie starają się rozsentymentalizować odbiorców odwołaniami do miejsc im znanych. Mam wrażenie, że nasza muzyka jest ponadlokalna w tym sensie, że choć odwołuje się do określonych przekonań i wartości, które są nabyte przez nas jako członków tego a nie innego społeczeństwa, którego problemy są nam nieobce, to jednak może być przyswajalna na wyższym poziomie. Może być jednocześnie abstrakcyjna i emocjonalna, wszyscy jesteśmy ludźmi i czujemy w miarę podobnie. Zresztą ja np. od dziecka słuchałem muzyki z Zachodu i mogę powiedzieć, że ten paradygmat jest mi najbliższy, bo polska muzyka nigdy – poza paroma wyjątkami – mnie nie ciekawiła i jej nie słuchałem. A co do Dunina-Wąsowicza, to musiał najwidoczniej stworzyć sobie ad hoc jakąś teoryjkę, że usprawiedliwić przed sobą fakt, że napisał tekst na płytę tak tandetnego zespołu jak Andy.

Wasz debiut płytowy wydarzył się w okresie powrotu do muzyki lat 90-tych. Kolejne zespoły się reaktywują, nie obawiasz się, że zostaniecie wpisani w tę modę?

Termin „moda” w muzyce jest zawsze zwodniczy i chyba najlepiej go nie stosować. Widać to nawet na naszym przykładzie – pierwsze utwory na „Palm Waves” powstały trzy lata temu, kiedy za najbardziej znaczące uchodziły zespoły odwołujące się, przynajmniej brzmieniowo, do lat osiemdziesiątych, jak Animal Collective, Grizzly Bear, czy z nowych – Yeasayer. Nas interesowało jednak co innego. Przyjęliśmy pewną konwencję, wiemy do kogo się odwołujemy i jak brzmimy. Natomiast nie jest to wydumane, wykoncypowane. Każdy z nas na przestrzeni lat słuchał różnej muzyki i chciał grać co innego, jednak w tej różnorodności łączyło nas jedno. Wszystkim nam zależało, by grać muzykę wyzbytą sztucznej teatralności, wydumanych gestów, zakładania masek. Zależało nam na substancji muzyki – dobrych piosenkach opakowanych w autentyczny, konkretny asortyment dźwiękowy i nie ma to nic wspólnego z pojęciem „mody”.

Jednym z ważnych powodów sentymentu do lat dziewięćdziesiątych jest chyba tęsknota za etosem ówczesnej „niezależnej” muzyki. Fugazi wydaje się odległe o lata świetlne od obecnego modelu, a Shellac jest swoistym przybyszem z innej planety.

Moim zdaniem nie ma sensu myślenie i mówienie o muzyce w oderwaniu od przesłania i postawy światopoglądowej, które ona niesie. Oczywiście można się co do tego spierać. Ale postawa, jaką wyrażali w muzyce twórcy z lat 90-tych, bardziej mi odpowiada, jest dla mnie bardziej źródłowa, „naturalna”, niż postawa reprezentowana, generalnie rzecz biorąc, przez muzyków dekady kolejnej. W muzyce z lat 90-tych odnajduję spontaniczność i autentyczność, której nie odczuwam w tej późniejszej. Ta wydaje mi się o wiele bardziej dekoracyjna i tapeciarska, skrojona na potrzeby pewnego słuchacza masowego, co czynione jest zresztą jej zaletą. Wręcz stała się zajęciem dla bogatych dzieci z dobrych szkół i domów, które dekadencko muszą pokonać nudę, zamalować ją jak najbardziej pstrokatymi barwami. W muzyce niezależnej lat 80-tych i 90-tych nie czuję czegoś takiego.

Na koncert Vampire Weekend to raczej byś się nie wybrał. Elementem tej dekoracyjnej formy jest też kreowanie wizerunku. W Tin Pan Alley i Ed Wood świetnie się z tym przekomarzacie za sprawą notek, widocznych na portalach i kierowanych do mediów. Jak często ludzie dają się nabrać?

Zaskakująco często. Czasem te notki są brane śmiertelnie na poważnie, a czasem, przeklejane bezmyślnie z myspace, idą w świat w prasie. Więc już napisano o nas w jednej z bydgoskich gazet artykuł zatytułowany mniej więcej „jesteśmy nową gwiazdą”. Po czym na koncert przyszedł pewien starszy pan, prosząc nas o autografy, niczym Johna, Paula, Georga i Ringo. I tak moje szyderstwo z polskich gwiazdeczek stało się pierwszym na serio tekstem o naszej sławie.

Ba, jeszcze tylko Pulp da Wam Miazgi i będzie z górki.

Wiesz, nie sądzę, byśmy je dostali. Za dużo modnych zespołów jest zainteresowanych, by konserwatywny Toruń nagradzać.

Dzięki za rozmowę.

[Piotr Lewandowski]