Nigdy dotąd w całej trwającej już ponad trzy dekady historii, Neurosis nie miało tak długiej, bo aż czteroletniej, wydawniczej przerwy jak teraz przy Fires Within Fires. I owszem, między wcześniejszymi dwoma studyjnymi albumami było więcej, bo aż pięć lat pauzy, ale przecież wtedy okres oczekiwań przecięła dokładnie w połowie, w 2010 roku, oficjalna koncertowówka grupy – Live At Roadburn.
Cierpliwe, ale dłużące się wyczekiwanie na nowe dzieło skutecznie podgrzewało nastroje. Wielu ceniących niepowtarzalny styl kwintetu z Oakland liczyło na miazgę skrojoną na wzór mistrzowskiego Souls at Zero lub genialnego Through Silver in Blood. Bardziej osadzeni w realiach spodziewali się z kolei kontynuacji drogi rozpoczętej na Given to the Rising. Jeszcze bardziej dokręcony, mroczniejszy, intensywniejszy, będący cięższym odpowiednikiem dokonań Toola, następca Honor Found In Decay, miałby ogromne szansę ostatecznie zapełnić lukę, po uśpionym już ponad dziesięć lat, legendarnym kwartecie z LA.
Jak się okazuje Scott Kelly i spółka wybrali jednak jeszcze inną opcję, w wyniku czego na składającym się z pięciu pozycji Fires Within Fires nie ma ani żadnych eksperymentów, ani gatunkowych przełomów. Nie ma też utworów w połowie tak psychodelicznych i podnoszących temperaturę zwojów mózgowych, jak choćby na wspomnianych wyżej, ostatnich dwóch albumach. Żaden z nich nie ma nawet skrawka mocy oddziaływania potężnego „Distill (Watching The Swarm)”. Trudno doszukać się nieskończonego bogactwa wątków zawartego na przykład na „At The Well”. Nie ma również chwil zwątpienia jak przy „Casting Of The Ages”. Nie ma też miejsca na wnikliwe refleksje, jak przy „At The End Of The Road”. Co więc jest?
Nowa płyta Amerykanów to skondensowane, mocno zwarte w formie (trwa tylko 41 minut) dzieło, które w swojej sile, energii i intensywności można usadowić pomiędzy A Sun That Never Sets oraz The Eye Of Every Storm. Zespół stworzył ekstrakt z gitarowej mocy, specyficznej basowo-perkusyjnej duszności oraz niepowtarzalnej, wyjątkowej atmosfery, ale wyzbył się najważniejszego składnika - mianowicie psychodelii. Każda przedstawiona tutaj pozycja ma swój z góry przewidziany, dość surowy i niespotykanie klarowny, kompozycyjny porządek. Brakuje skrajności, rozwiązań nieszablonowych. W budowaniu klimatu największą rolę odgrywają partie wokalne oraz liczne wyciszenia, przez co nowej płyty słucha się z zadziwiającą lekkością, stonowaniem oraz spokojem. Brakuje apokaliptycznych spinek, niespodziewanych zapaści, kontrastów, „podwójnego dna”. Jest głębia, ale pozbawiona nieokiełznanej dzikości, zaskoczeń, a więc poczucia lęku i niepokoju. Są za to idealnie, nachodzące po sobie fragmenty, które można w szerszej perspektywie uznać za post-katastroficzne, ale tylko i wyłącznie dopełnienie dotychczasowej twórczości zespołu. Z całości najmocniej w pamięć zapada otwierający, transowy, walcowaty, narastający z każdą minutą „Bending Light”. Chwilami imponuje wielowarstwowy, powolnie eksplodujący „A Shadow Memory”, który z zaprezentowanego zestawu w wersji live ma szansę wypaść najokazalej. Poza średnim, bo zbyt jednostajnym „Fire Is The End Lesson” (od 4:15 najbardziej posępna część produkcji), album wypełnia jeszcze zanadto balladowy „Broken Ground” oraz równie spokojny, nieco toporny i przesadnie rozrzedzony w swojej subtelności, „Reach”.
Neurosis na Fires Within Fires wprowadza w kojący, niespotykany dotychczas stan wyciszenia. Dla tych, którzy liczyli na kolejne pełne przeciwieństw, zakrętów i wzlotów, skrajnie pobudzające i euforyczne uniesienie, czeka lekkie, ale jednak rozczarowanie.
[Dariusz Rybus]