Wśród jazzowych płyt czerpiących z tradycji ale na wskroś nowoczesnych, Ghosts było pozycją wybitną. Muzyka na niej była – jak to sprytnie nazwał Wawrzyniec Mąkinia – „podwójnie improwizowana”, a utwory doskonałe, co dawało efekt piorunujący. Po ponad czterech latach i jednej zmianie personalnej (Ron Stabinsky zamiast Carlosa Homs na fortepianie) ukazał się drugi album kwintetu Evansa. Sam Pluta nadal jest elektronikiem interweniującym w czasie rzeczywistym w brzmienie i format akustycznego kwartetu. Pod względem kompozycyjnym to jednak album diametralnie inny od Ghosts – wolny od swingu, daleki od post-bopowych narracji. Bardziej abstrakcyjny, zawiły, bliższy muzyce współczesnej i elektroakustycznemu eksperymentowi. Elektronika w mniejszym stopniu służy zwielokrotnianiu pozostałych instrumentów, a w większym stopniu interakcji z nimi, głównie w postaci faktur, glitchy i szmerów. Jak wiadomo, kosmiczna technika Evansa pozwala mu z instrumentu wydobyć szereg brzmień granice trąbki przekraczających. Evans jednak nie epatuje tą umiejętnością, lecz czyni z niej i starć z elektroniką element alfabetu kwintetu, podobnie jak z interakcji na linii perkusja – fortepian.
Destination: Void to album dość zróżnicowany w formie, ekspresji i brzmieniu. Każdy z czterech potężnych utworów prezentuje nieco inną ideę. Choć album i utwór „Twelve (for Evan Parker)” rozpoczyna charakterystyczne evansowe solo, to prędko okazuje się, że trąbka tworzy głównie repetycje, a główne znaczenia nadają pozostałe instrumenty, zwłaszcza fortepian i bębny. Potężny utwór „For Gary Rydstrom and Ben Burtt” (filmowi realizatorzy dźwięku odpowiedzialni m.in. za „Gwiezdne wojny”) brzmi jak akustyczna, lecz elektronicznie modyfikowana i podrasowana, interpretacja bliżej nieokreślonego utworu na syntezator modularny. „Make It So” to utwór najcichszy i najbardziej sonorystyczny, ale też o największej dynamice, mini-suita przywołująca na myśl współpracę Evansa z Agusti Fernandezem. Suitą jest zaś zamykający całość, niemal półgodzinny „Tresillo”, najbardziej jazzowy w stylu gry poszczególnych instrumentalistów, a zarazem najbardziej zmienny w atmosferze, tempach, narracji.
Całość jest wręcz przytłaczająca i wymaga moim zdaniem słuchania na głośnikach, gdyż dla dostrzeżenia obrazu tej muzyki trzeba się od niej trochę odsunąć i dać jej wybrzmieć. Wymaga też oswojenia, co unaocznił już październikowy koncert grupy w Pardon To Tu w Warszawie – w pierwszym kontakcie scenicznym nie dało się tych zawiłości i intensywności bodźców wchłonąć ze zrozumieniem. Destination: Void pod tym względem jest przeciwieństwem Ghost, które urzekało od pierwszego momentu. Trudna, wymykająca się jednoznacznej ocenie, ale fascynująca płyta. I jeśli gdzieś Evans przekroczył granice wyznaczone własnymi dokonaniami w ciągu ostatnich kilku lat, to właśnie na Destination: Void.
[Piotr Lewandowski]