Pierwszego dnia Warsaw Summer Jazz Days 2010 należałem do tej, jak się okazało nielicznej, części publiczności, dla której to koncert Mostly Other People Do The Killing, a nie Portico Quartet czy grupy Pharaoha Sandersa był główną atrakcją. Nie zawiodłem się, a widok zbiorowej konsternacji w Sali Kongresowej po tym, jak ubrany w krawat Kevin Shea rozwiązał worek ze swym perkusyjnym, w niewyobrażalny sposób kontrolowanym chaosem, był bezcenny. Credo przyświecające nowojorskiemu kwartetowi – We like to play all the jazz all the time all at once as fast as possible – pozostaje niezmienne i jego potencjał tamten lipcowy wieczór wszystkim unaocznił. Faktycznie, kalejdoskop nawiązań do historii jazzu, żonglerka estetykami, zawrotne tempo zmian i zachowanie w tym wszystkim sensu czyni MOPDTK zespołem niepowtarzalnym. Ale z drugiej strony, można i zespół, i tę filozofię przedawkować. Ubiegłoroczny album „Forty Fort” nie dorównał moim zdaniem wcześniejszej, genialnej płycie „This Is Our Moosic” właśnie z drugiego powodu. Warszawski koncert okazał się jednak fantastyczny, unaoczniając, że erudycja i techniczna wirtuozeria kwartetu idzie w parze z olbrzymią fantazją i inteligentnym poczuciem humoru.
„The Coimbra Concert”, dwupłytowy album zarejestrowany w Portugalii miesiąc przed warszawskim występem, powinien być więc samograjem. Jednak okazuje się nierówny, pokazując zarówno fenomen formacji, jak i ryzyka, wobec których ona stoi. Cztery utwory na pierwszym dysku i pięć na drugim to kompozycje basisty Moppy Eliotta, które zespół deformuje już po kilkudziesięciu, czy nawet kilkunastu sekundach. Peter Evans i Jon Irabagon tworzą rewelacyjny dęty duet, który grę jazzowymi konwencjami łączy z imponującym eksplorowaniem możliwości instrumentu, a sekcja rytmiczna to istny wulkan energii. Tu naprawdę jest cały jazz na raz i to bardzo szybko. I nie tylko, bo w naszpikowanym odniesieniami materiale pojawia się nawet cytat z Pink Floyd. Problem w tym, że o ile MOPDTK unikają w swej surrealistycznej kondensacji jazzu jednoznaczności pastiszu, to czasem gubią komunikatywność. W kontakcie bezpośrednim być może oba zarejestrowane koncerty trzymały w napięciu i pokazywały, o co muzykom chodzi, jednak ersatz kompaktowy do tego nie wystarcza. Gdyby z dwóch wieczorów ułożyć jeden album, dostalibyśmy kwintesencję MOPDTK. W dwugodzinnej postaci „Live in Coimbra” brakuje lekkości, którą ma rozbrajająca okładka – chyba najlepsza jaką do tej pory zrobili.
[Piotr Lewandowski]