Gdy wydawało się, że Mostly Other People Do the Killing się wypalili (gdy w przypadku takiego zespołu koncertowy album rozczarowuje, to co już pozostało), nagle wydają w 2013 roku dwie płyty i z rozmachem przypominają, że współczesny jazz byłby bez nich dużo, dużo bledszy. O ile styczniowy Slippery Rock, przekomarzający się ze smooth jazzem, przyniósł po prostu nową lekkość w hiperintensywnych, erudycyjnych kolażach grupy, to Red Hot jest szczególnym przewrotem – grupa z kwartetu rozszerzyła się do septetu (dołączyli Brandon Seabrook na banjo, David Taylor na puzonie basowym, Ron Stabinsky na fortepianie) i podjęła brzmienia międzywojnia. Skład, nazwa, a także oczywiście sesja zdjęciowa nawiązuje do Louis Armstrong and His Hot Seven, a estetycznie i kompozycyjnie MOPTDK trzymają się dixielandowych standardów – pozornie, bo pod powierzchnią zarówno skręcają w bok, jak i skaczą w czasie.
Tematy na całą grupę zagrane są z bardzo dyskretną dezynwolturą, ukrytą np. w lekko pijanym rubato albo stopniowym wchodzeniu w maniery bliższe improv niż swingowi, by elegancko powrócić do tematu. Tak spokojnie, a zarazem po swojemu wywrotowo grającego Kevina Shea jeszcze nie słyszałem – Moppa Elliott chyba musiał wlewać w niego litr melisy przed każdą sesją – ale obłędne perkusyjne intro do „Zelienople” udaje mu się przemycić. W „Seabrook, Power, Plank” najpierw pojawia się smooth jazzowy żarcik, później rozpadające się solo na banjo, którego nie powstydziłby się w swoich jazzowych projektach Marcin Masecki, później nawet elektroniczne koloryzowanie – a melodycznie wszystko jest dyskretnym medleyem kilku kawałków Red Hot Chili Peppers! Cytaty pochodzą także z epoki – w fortepianowym intro do „King of Prussia” na chwilę pojawia się The Entertainer” Scotta Joplina (znany także jako motyw z filmu “Żądło”), lecz później coś Paula McCartneya i jestem przekonany, że Stabinsky puszcza tam oko dużo częściej.
Od pierwszego kontaktu i niemal przez całą godzinę płyty towarzyszy mi wrażenie, że wszystko co słyszę jest znajome, ale nigdy nie jest jasne, czy dlatego, że MOPTD cytują lub przeinaczają temat, sposób gry, czy po prostu operują wspólnym trzonem, z którego wywodzi się jazz. Co prawda poszerzenie składu trochę zepchnęło w tył eksploracje instrumentów przez Petera Evansa i Johna Irabagona, ale z drugiej strony, fakt, że tempa na Red Hot są wolniejsze niż na poprzednich pozwala się lepiej przyjrzeć i zastanowić nad treścią, a odkrywanie zakamarków i sensów albumu to zajęcie na dobrych kilka posiedzeń. Przy okazji, to jest ich najbardziej lirycznie piękna płyta, choć z każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje się bardziej abstrakcyjna. Red Hot to może i najlepszy album MOPTDK, a na pewno najlepszy od czasu This Is Our Moosic, i jedna z jazzowych płyt roku.
[Piotr Lewandowski]