polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Oneida Rated O

Oneida
Rated O

Dla dwupłytowego albumu trzeba mieć mocne powody, a złożone z trzech dysków wydawnictwo wymaga argumentów naprawdę niecodziennych. We współczesnym świecie, w którym od apokalipsy w 2012 roku bardziej pewny jest tylko wcześniejszy koniec fizycznych nośników muzyki, trójpłytowy album wydaje się absurdem. Ale Oneida zawsze byli niekonwencjonalnym zespołem…

„Rated O” jest bodajże dziesiątym wydawnictwem nowojorskiego kolektywu, który łącząc (z reguły i w uproszczeniu) tradycję amerykańskiego rocka lat 60-tych z przestrzenną psychodelią, krautrockiem i transowymi rytmami stworzył wokół siebie raczej nieliczną, ale na pewno zagorzałą grupę odbiorców. Niebagatelne znaczenie mają hipnotyczne, bezkompromisowe koncerty i przyznaję, że po jednym z nich sam z sympatyka stałem się wyznawcą.

Rozłożenie „Rated O” na trzy płyty nie jest pustym gestem naprzeciw trendom, zwłaszcza, że każda z nich nie przekracza 40 minut. Taki a nie inny podział zdecydowanie ma sens. Pierwszy krążek przynosi bowiem brzmienia, jakich wcześniej w dorobku Oneida nie było – dubowe, elektroniczne konstrukcje z emcee, o które prędzej bym posądził Gang Gang Dance. Wypełniają one połowę płyty, po czym przez post-rockowy pasaż, w którym w roli gitarzysty odnajdujemy Phila Manley z Trans Am, przechodzą do nerwowego finału na wściekły wokal i perkusję. Drugi dysk wypełniony jest psychodelicznym, motorycznym graniem, które w mocniejszych momentach wydaje się niemal stoner-rockowe, w pogodniejszych przywodzi na myśl Comets on Fire. Wokale i piosenkowe konstrukcje krótkich jak na Oneida (4-6 minutowych) utworów, potęgują to wrażenie. Żeby było ciekawiej, w najbardziej rockowym momentach dyskretnie przebłyskują dubowe pogłosy na wokalach. Dysk trzeci natomiast otwiera się motywem opartym na sitarze, obudowanym niespiesznymi Hammondami oraz gitarą, który przywołuje na myśl fusion przełomu lat 60-tych i 70-tych. Całość ewoluuje i stopniowo wybrzmiewa, aż do uporządkowania rytmu, rozmazania dźwiękowych plam i otworzenia drogi do przepięknego 20-minutowego jammu, bliskiego koncertowym odjazdom grupy.

Otrzymujemy więc niemal dwie godziny muzyki, na którą składają się trzy odrębne stylistycznie, ale spójne co do idei wizje absolutnie niepowtarzalnego zespołu. Gdyby nie fakt, że z transowego rytmu i przestrzennego jammowania Oneida uczyniła sztukę – ich nieśmiertelny majstersztyk, oparty na jednym riffie Sheets of Easter po prostu trzeba przeżyć na własnej skórze – „Rated O” mogłoby być kuriozum. Jest jednak fascynującym manifestem zespołu, który psychodeliczne dźwiękowe pejzaże potrafi utkać na co najmniej kilka sposobów. Dla normalnej kapeli, trójpłytowy, wciągający album stałby się magnus opus. A dla Oneida jest środkową częścią zaplanowanej trylogii…

[Piotr Lewandowski]