Choć Chemia i Fizyka to pierwszy album z autorskimi kompozycjami Małych Instrumentów, otwierający go „Profesor Bambosz i jego uczniowie” brzmi i nazywa się jak z Antonisza. Każdy kolejny utwór przynosi jednak stopniowe oddalanie się grupy od założycielskiego aktu (płytę chopinowską traktuję jako swoisty skok w bok, zarówno za sprawą brzmienia, jak i materiału źródłowego). Filmowo-ilustracyjne kompozycje ustępują miejsca swoistej kameralistyce w „Gościu z Alaski” i „Baronach”, w których to Małe Instrumenty prezentują także coś na styl akustycznych reinterpretacji eksperymentalnej muzyki elektronicznej, przemieszanych z prymitywną, słowiańską melodią. Ostatecznie, dochodzą do istotnego oderwania od dotychczas charakterystycznej, filigranowej i dźwięcznej formuły w zamykających płytę, najdłuższych na niej utworach „Mostacha” i „Allegro”. Brzmienie nadal jest ciepłe, ale nie jest już tak przytulne. Po drodze grupa ugruntowuje je raz za pomocą linii basu, raz instrumentu smyczkowego, raz gitary elektrycznej, a ostatecznie za pomocą grupy syntezatorów, wśród których taki Synthi AKS nie jest ani mały, ani tym bardziej zabawkowy.
I bardzo dobrze, bo moim zdaniem najgorsze co może spotkać Małe Instrumenty, to zamknięcie percepcji ich działalności oraz dyskusji o niej na kwestii wykorzystywanych narzędzi. Kompozycje zawarte na Chemii i Fizyce wyobrazić można sobie wykonywane przez inny zespół – czasem mini-orkiestrę, czasem Tortoise lub Jaga Jazzist, czy cokolwiek innego. Wcześniejszy materiał oczywiście istniał w wersjach na „tradycyjne” instrumentarium, ale sednem płyt było jego przewrotne ukazanie w świecie małych instrumentów. Teraz mogłoby być na odwrót. Czy Chemia i Fizyka okaże się punktem, w którym charakterystyczny i oryginalny pejzaż dźwiękowy Małych Instrumentów staje się mniej celem samym w sobie, a bardziej środowiskiem dla muzyki wydarzającej się dla samej siebie?
Katarynka to natomiast nie tyle album, co raczej, a nawet przede wszystkim obiekt – tak piękny, dźwięczny i odręczny, że właściwie nie można go nie polubić, zwłaszcza w towarzystwie metrowej, wizualnie zgrabnie zaaranżowanej partytury i wewnątrz kartonowego pudełka. Mini-cd pomysłowo ukryto w denku instrumentu. Sama kompozycja katarynki wykorzystuje czasem w roli spoiwa poszczególnych miniaturek, czasem w roli przewodniego głosu, który np. w „xylophonen virtuosen” wprowadza niemal reichowską aurę. Można wręcz powiedzieć, że ponieważ metaliczne staccato jest niemalże symboliczne dla brzmienia Małych Instrumentów, katarantella non pasticcio w 19 częściach to ich muzyka w pigułce, skondensowana, żonglująca różnymi rozwiązaniami wypracowanymi przez zespół. Ułożona z małych muzycznych klocków mozaika raczej się wydarza niż zapada w pamięć. To wydawnictwo celebrujące specyficzny, marginalizowany instrument „z przeszłości”, bardzo estetyczne, ręcznie wytworzone i nie sposób zapomnieć, że idealnie pasujące na okres przedświąteczny. Chodzę po domu, kręcę, dźwięk piękny roznosi się i walczy z odgłosami ulicy, za kilka dni prawdopodobnie postawię na regale obok kalejdoskopu i będą tam sobie tak stały, „realne” przedmioty, którymi ludzie bawili się zanim wszystko stało się cyfrowe, z wyjątkiem Studia Rogalów Analogowy.
[Piotr Lewandowski]