The Dillinger Escape Plan, co już jest tradycją, rozpoczął kolejny rozdział swojej twórczości z wysokiego C. „Limerent Death”, pierwszy singiel z najnowszej płyty, będący jednocześnie jej otwarciem, w swojej niebagatelnej mocy znakomicie nawiązuje do bezkompromisowych poprzedników takich jak „Panasonic Youth”, „Farewell, Mona Lisa” czy „Prancer”. Dissociation miał być więc następnym doskonałym, szóstym już albumem kwintetu, tymczasem na pewno i ku wielkiemu zaskoczeniu, oficjalnie stał się ostatnim. Po zakończeniu jego koncertowej promocji, wyjątkowa pod wieloma względami grupa postanowiła bowiem bezwarunkowo zawiesić działalność.
Nie wiadomo, kiedy w głowie Bena Weinmana narodził się pomysł rozwiązania TDEP. Czy było to przed wejściem do studia czy dopiero po tym jak usłyszał finalny efekt produkcji? Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że najnowszy album w zdecydowanej większości jest co najwyżej zlepkiem pozostałości z prawie dwudziestoletniej aktywności zespołu, których publikacja stała się pretekstem do „pożegnalnej” trasy Amerykanów. Dissociation bardzo przypomina Ire Works, ale w przeciwieństwie do niego razi nierównością, wtórnością, brakiem pomysłu oraz... sentymentalizmem. Ciężko jest się przebić przede wszystkim przez pierwszą część wydawnictwa. Po wspomnianym „Limerent Death” na pozycji numer dwa znajduje się kiepski następca chwytliwego „One of Us is The Killer”. Balladowy, ckliwy „Symptom of Terminal Illness” to w najprostszej linii konsekwencja wspólnej trasy i hołd Grega Puciato dla podziwianych przez niego Deftonesów. Słaby, bo niepotrzebnie wydłużony i zbyt rockowy (ostatnie 90 sekund zbędne jak piąte koło u wozu), choć nieźle rozpoczynający się „Wanting Not so Much to as To” oraz instrumentalny, również przydługawy „Fugue” (tego typu przerywniki mają sens przy końcu płyty, a nie na jej początku) wywołują efekt rozproszenia, a raczej nawiązując do tytułu krążka, efekt rozkojarzenia. Album po wycięciu tych trzech nieudolnych i totalnie niedopracowanych kompozycji powraca na właściwe tory dopiero od genialnej piątki „Low Feels Blvd”. Perkusyjne mistrzostwo Billy'ego Rymera przywołuje wspomnienie mocy uderzenia znakomitego Option Paralysis. Intensywność (wspaniałe wokale Puciato), wielowarstwowość (zwłaszcza jazzowa zapaść w okolicach 1:35), monstrualne wstawki (fantastyczna marswoltowa solówka Weinmana) robią wielkie wrażenie. Szósty „Surrogate” to już przykład arcymistrzowskiej precyzji i niezwykłej umiejętności budowania napięcia. Weinman i Rymer, tworzący szkielet każdego z utworów TDEP, w swojej core'owo-jazzowej plątaninie osiągnęli niebywały poziom komunikacji, której konsekwencją jest także niesamowicie furiacki „Honeysuckle”. Ciągłe zmiany, dysonanse, zrywy powodują ogromny i wszechpotężny chaos. Chaos, którego świetny w tej partii Puciato ostatecznie okiełzna w rewelacyjnie zapadającym się „Manufacturing Discontent”. Te cztery pozycje to, jeśli nie najlepszy, to jeden z najlepszych fragmentów w całej historii zespołu. Niestety, w momencie, w którym pojawiła się szansa na kolejną wybitną opowieść muzycy popadają w niespotykaną dotychczas pod tym szyldem rockową, chwilami wręcz hardrockową, rzewność oraz przebojowość. Puciato przemyca bublowate, boysbandowe wokale z kiczowatego The Black Queen, a Weinman prostotę lichych gitar, jaką zaprezentował na debiutanckim LP Giraffe Tongue Orchestra. Zanadto napompowany, zbyt mastodonowy „Apologies Not Included”, najsłabszy w dyskografii, cukierkowaty, braveheartowy „Nothing to Forget” oraz przywołujący na myśl twórczość Linkin Park, tytułowy „Dissociation” to zdecydowane przegięcie i najgorsze z możliwych zakończenie, nie tylko tego wydawnictwa, ale jak się okazuje całego dorobku The Dillinger Escape Plan.
Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych z nowym dziełem jednego z najlepszych na żywo gitarowych zespołów w historii można stwierdzić, że pożegnanie niepotrzebnie nastąpiło w tak melancholijny, depresyjny i w sumie smutny sposób. Dissociation mógł być super epką na „do widzenia”, a jest najsłabszą (i przez to może dobrze, że ostatnią) płytą niezapomnianych i z dzisiejszej perspektywy legendarnych już Dillingerów.
[Dariusz Rybus]