Czasami wkładając płytę do odtwarzacza ogarnia mnie zdziwienie i poczucie konfuzji, pytam sam siebie: "jakim sposobem to ci się może podobać? Przecież takie klimaty ci nie leżą." Niemniej jednak ogarniające człowieka ukontetnowanie odbieranymi dźwiękami jest tak duże, że głos, wcale nie będący sumieniem, lecz raczej przyzwyczajeniem i przywiązaniem do własnych koncepcji, powoli zanika. W przypadku zespołu, o którym traktuje ten artykuł, czyli Dillinger Escape Plan, wibrujący w głowie głos zostaje jednak najpierw zagłuszony, a potem oddaje pole bez walki i milknie. I wcale mu się nie dziwię, bo przebić się przez masywną ścianę brzmienia wytwarzaną przez wspomnianą kapelę, jest naprawdę trudno i bez ciężkiego sprzętu chyba się to nie uda. Tak mniej więcej wspominam mój pierwszy kontakt z miażdżącym walcem Dillingera, nie mającym jednak nic wspólnego z Wiedniem. Słoneczne lato roku dwutysięcznego drugiego płynęło sobie powoli i sielankowo, a tu znienacka jeden ze znajomych przywiózł z wakacyjnych wojaży epkę "Irony Is the Dead Scene", nagraną przez Dillinger Escape Plan wraz z Mike'm Pattonem. Jak na pattonowego maniaka przystało, niezwłocznie rzuciłem się do konsumpcji tego maleństwa i przy każdym kolejnym podejściu moje zdumienie rosło. Aż się nie chciało uwierzyć, że Patton pełnił jedynie rolę wokalisty, a szaleństwo i piękno całości było zasługą muzyków Dillingera. Bo ostatecznie, ile oni mieli lat? Nie więcej niż dwadzieścia z hakiem. A po chwili okazało się, że już ładnych parę lat wcześniej potrafili za pomocą gitar, basu i bębnów kreować muzykę wręcz dewastującą otoczenie. W ten sposób epka na stałe zagościła wśród moich faworytów, lecz nie potrafiłem przewidzieć, jak potoczy się kariera zespołu. Nagrywając takie cudo z Pattonem postawili sobie i, przede wszystkim, swojemu kolejnemu wokaliście poprzeczkę tak wysoko, że jej przeskoczenie definitywnie zapewniłoby im miejsce w ścisłej czołówce współczesnego gitarowego nawalania. Panie i panowie, proszę o uwagę, stało się, bowiem najnowszy album grupy, zatytułowany "Miss Machine", dokonał tego niewiarygodnego wyczynu. Sądzę, że dzięki tej płycie, muzycy Dillingera uzyskają status alternatywnej klasyki i mogą pociągnąć za sobą rzeszę naśladowców.
Zawiązanie spisku
Ale po kolei. Jakim cudem tak młodzi muzycy uzyskali status twórców paradygmatu i potencjalnego wzorca? Ano takim, że udaje im się wrzucić do jednego garnka potężny hard-core, progresywny metal, zagrać całość niewiarygodnie intensywnie, w iście zabójczym tempie i na dodatek naszpikować ją zagrywkami i pomysłami kojarzącymi się z jazzem. Taką dekompozycję udaje się jednak zrobić dopiero po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty, ponieważ tempo, w jakim przemykają te patenty i szczegóły, jest tak wysokie, że początkowo można się zgubić. Co ciekawe, takie zalety przypisywano im prawie od początku działalności zespołu, a biorąc pod uwagę fundamentalne zmiany składu, jakie zaszły w tym czasie, staje się to aż zaskakujące. Całe zamieszanie zaczęło się siedem lat temu w New Jersey, gdzie kilku młodych mężczyzn, na co dzień udzielających się w standardowych kapelach hard-core'owych, postanowiło wspólnie odmienić swoją muzyczną dolę. Z początkowej czwórki, a nawet piątki zawodników, obecnie w składzie pozostało jedynie dwóch: gitarzysta Ben Weinman i perkusista Chris Pennie. Zaczątki były tak punkowe, że aż miło. Oczywiście jedyną metodą wybicia się ponad przeciętną była najbardziej przeciętna z nich, czyli koncerty. Rok czasu zajęło muzykom dźwiękowe demolowanie klubów, squotów, piwnic, garaży, ogródków działkowych i wszelkich innych miejsc, gdzie eksplodujący na scenie energią i agresją dwudziestolatkowie mogli wystąpić. Fama prędko stała się na tyle duża, że już pod koniec roku dziewięćdziesiątego siódmego Dillinger wydał pierwszego singla. "Under the Running Board" trwa jedynie osiem minut, ale aż nie chce się w to wierzyć, bowiem trzy zawarte na nim utwory kipią od pomysłów. Tak jakby wiedzieli, że druga szansa może się nie nadarzyć, więc w każdej sekundzie dokonują egzekucji na oczekiwaniach słuchaczy, dosłownie dokonując inwazji z głośników. W przeciągu dwóch i pół minuty otwierającego płytę utworu The Mullet Burden, świat dosłownie wiruje przed oczyma i zmusza do sprecyzowania na nowo takich przysłówków jak: ciężko, agresywnie, intensywnie i zawile. W ciągu ośmiu minut pojawia się tyle patentów, że wystarczyłoby ich na niejeden standardowy album. Wokalista Dimitri Minakakis aż kipi agresją i nie pozwala odetchnąć. Tajemnica sukcesu tkwi przede wszystkim w technicznym wysublimowaniu i matematycznej wręcz precyzji. Ostatnimi czasy jedną z najbardziej płodnych gałęzi matematyki jest jednak teoria chaosu, więc być może muzyka Dillingera jest jej artystyczną interpretacją.
Można sobie wyobrazić, że w studio muzykom udaje się okiełznać furię emanującą z muzyki i w ten sposób pełni premedytacji ją rejestrują. Jednak trwające prawie bez ustanku trasy koncertowe udowodniły, że potrafią oni grać tę skupioną, a zarazem napastliwą muzykę na najwyższych obrotach, zamieniając swoje występy w oszałamiające misteria i balansując na krawędzi chaosu, sami pewnie nie wiedząc, jak blisko są tego, by wymknął im się z rąk. W takich warunkach nagranie pełnoprawnego albumu musiało być czystą przyjemnością. "Calculating Infinity" przyniosło więcej łamanych i progresywnych chwytów, sprawiających wrażenie jazzowych, przez co spotęgowane zostało wrażenie technicznego wyrafinowania. Wyraźnie już słychać było typowy dla zespołu efekt, tak jakby kaskadowo zagranych, skapujących przejściówek, chwilowych przestojów, zabójczych dla serca zmian tempa. Album został nagrany pomimo brutalnie wymuszonej przez życie zmiany w składzie - basista został częściowo sparaliżowany w wypadku samochodowym. Dla zmurszałego świata metalu i połykającego swój własny ogon hard-core'u, wtargnięcie Dillingera było odczuwalnym powiewem świeżości. Podobnie chyba ocenił muzyków Mike Patton, który jeszcze przed premierą "Calculating Infinity" zaprosił ich na wspólną z Mr. Bungle trasę. Udział Dillingera był dużym zaskoczeniem nawet dla fanów Mr. Bungle, ponieważ ci promowali wtedy liryczną i względnie spokojną "Californię", funkcjonującą ewidentnie w innych rejestrach niż ekstrema Dillingera. Po zagraniu czterdziestu pięciu występów na terenie Stanów Zjednoczonych, zespół kontynuował koncertowanie na całym świecie. Trasa zamieniła się więc w osiemnastomiesięczną wyprawę, podczas której sceniczny szoł został wzbogacony o elementy wizualne, płonące ognie i inne atrakcje. Gdy już wystąpili u boku niejednej metalowej gwiazdy, często przytłaczając podczas festiwali bardziej renomowane kapele, kolejna personalna komplikacja spowolniła drogę na szczyty. Zespół opuścił wokalista Dimitri Minakakis. Reszta zespołu rozwiązała problem w iście amerykański sposób. Na stronie internetowej umieścili pochodzący z "Calculating Infinity" utwór "43% Burnt", do którego kandydaci dograć mieli swoje wokale. Dobrze, że nie urządzili audiotele, niemniej jednak metoda okazała się skuteczna, skoro tak właśnie trafili na Grega Puciato, obecnie śpiewającego i ryczącego w szeregach Dillinger Escape Plan. Z drugiej jednak strony, pomysł internetowej rekrutacji był o tyle ciekawy, że kandydaci zmuszeni zostali do własnej interpretacji dobrze znanego im utworu, musieli więc wykazać się sporą kreatywnością. Swój sceniczny chrzest bojowy Puchato przeżył podczas europejskiej trasy u boku System of a Down w roku 2002. Podobno słuchacze byli w szoku, większości z nich wydawało się zapewne, że SOAD potrafi grać ciężko i ostro. A tu coś takiego.
Dopracowanie intrygi i planu
Zaplanowane wcześniej nagranie z Mike'm Pattonem zostało jednak zrealizowane. "Irony Is the Dead Scene" ukazało się w punkrockowej wytwórni Epitaph i od razu otoczone zostało legendą. Przecież tam się dzieją istne cuda. Pierwsze trzy kawałki przynoszą dawkę forsownego i wysublimowanego łomotu, w którym każdy gitarowy atak, huk, ryk i wrzask idealnie podnoszą wartość całości. A potem następuje majstersztyk w dziedzinie kowerów, czyli Come to Daddy Aphex Twina w wersji brutalnie gitarowej. Agresja analogiczna jak w przypadku elektronicznych drgawek Richarda D. Jamesa, ale dodatkowo dochodzi zdziwienie i zaskoczenie. Partie perkusji można puszczać domorosłym didżejom, myślącym, że na żywym instrumencie pewnych rytmów się nie zagra i trzeba się wspomóc laptopem. Choć z drugiej strony, właśnie w tej kompozycji najwyraźniej wypływa na wierzch jazzowy feeling. W dziedzinie hard-core ta epka jest chyba odpowiednikiem "Kind of Blue" Milesa Davisa i z pewnością należy do najmocniejszych płyt z udziałem Pattona. Bogactwo pomysłów, ich spójność a zarazem różnorodność czynią z niej dzieło wyjątkowe. Jak napisał amerykański krytyk: "rzadko coś tak skomplikowanego jest tak pełne skupienia." Można jeszcze dodać, że rzadko coś tak agresywnego i pełnego pasji, jest tak przemyślane i pełne premedytacji. Warstwa muzyczna jest zasługą muzyków Dillingera, którzy zarejestrowali instrumentalne demo i wysłali je do Pattona. Ten wykoncypował sobie linie wokalne, podsunął kilka pomysłów rytmicznych, dał się przekonać do nagrania Come to Daddy i w ten sposób danie było gotowe. Muzycy spotkali się wspólnie w studio, nanieśli drobne poprawki brzmieniowe, Mike dograł wokale i epka była gotowa. Zbyt banalne się to wydaje, jak na taki dynamit, ale pomysły genialne często przychodzą bez wysiłku. Wiele osób liczyło pewnie na kontynuację współpracy pomiędzy tymi muzykami, ale Dillinger jest zbyt autonomicznym i płodnym zespołem, żeby wiązać się z Pattonem. On przecież i tak na brak projektów nie narzeka, więc poświęciłby swoim młodszym kolegom relatywnie niewiele czasu, a nie o to im raczej chodziło. Więc nagranie z Mike'm pozostało jednorazową chlubną kartą w karierze zespołu, który poszedł dalej swoją własną drogą. W międzyczasie zagrali jednak kilka koncertów z Pattonem, podczas których oprócz czterech wspólnych numerów, grali także Malpractice Faith No More i kower Justina Timberlake'a. Wierzcie mi, rewelacja.
Koniec knowań - czas na uderzenie
Następnie Dillinger powrócił do koncertowania, co pozwoliło Gregowi zespolić się z resztą składu. Płytka z Pattonem wywołała tak dużo zamieszania, że spowolniło to proces powstawania nowej płyty. W ubiegłym roku pojawił się pierwszy numer nagrany z Puciato, był nim Baby's First Coffin umieszczony na ścieżce dźwiękowej do debilnego horroru "Underworld" - znajdują się na niej także inne ciekawe utwory, na przykład rezultaty współpracy Maynarda Jamesa Keenana z Trentem Reznorem i Dawidem Bowie. Było to iście szachowe posunięcie ze strony zespołu, ponieważ wspomniany utwór był zapowiedzią zmian stylu. Nowy wokalista wywarł swoje piętno, przez ostatnie kilka lat ewoluowały też muzyczne upodobania muzyków. Nic więc dziwnego, że wyczekiwany album okazał się być czymś o wiele więcej niż kontynuacją poprzednich dokonań. "Miss Machine" objawiła się światu kilka tygodni temu i jest kompletną rewelacją. Co ciekawe, autorem kolażowej okładki jest dawny wokalista Dimitri. Jeżeli na poprzednich płytach działo się dużo, to tutaj mamy do czynienia z istną nawałnicą pomysłów, stylów i porywających idei. Głównymi kompozytorami pozostali gitarzysta Ben i perkusista Chris, którzy w ciągu ostatnich kilku lat zebrali bagaż nowych doświadczeń, ich podejście do muzyki nieco się zmieniło. Poza tym zespół liczy dwóch nowych członków, więc nic dziwnego, że "Miss Machine" różni się od swoich poprzedniczek i to nawet dość znacznie. Utwory są chyba bardziej spójne i przemyślane, a z pewnością niesłuszny jest zarzut prawie przypadkowego składania szalonych riffów, dziwnego metrum i partii perkusyjnych w stylu bębniarskiego ćwiczenia. Myślę, że warto tutaj zacytować wyznanie Chrisa: "Zawsze lubiliśmy dodawać nowe idee do worka z pomysłami na muzykę, które już mamy. Nagrywając ten album chcieliśmy na przykład poszerzyć przestrzeń w naszej muzyce i równocześnie zrealizować więcej pomysłów bezpośrednio punk-rockowych. Na dodatek mamy Grega, więc obecnie dysponujemy o wiele szerszym spektrum stylów wokalnych, co pozwala wzmocnić dynamikę naszej muzyki. Więc jest ona bardziej zróżnicowana i zaskakująca." Szczególna w tym rola wokalisty, który będąc nawet młodszym od reszty zespołu, pozwolił im ponownie zaczerpnąć młodzieńczej energii i scenicznego szaleństwa. A jego możliwości twórcze są oszałamiające, prawdziwe są słowa o znacznym poszerzeniu wokalnego spektrum muzyki Dillingera. Gdy włączyłem "Miss Machine" po raz pierwszy, nie mogłem uwierzyć, że wszystkie wokale są zasługą jednego człowieka i co więcej, że na płycie nie pojawia się Mike Patton. Greg Puciato nie stara się podrabiać starszego kolegi, ale już w otwierającym album Panasonic Youth cudownie wkracza w rewiry Pattona. Jeszcze potężniejszymi uderzeniami są takie zagrywki w We Are the Storm lub Setting Fire to Sleeping Giants. Style wokalne przelatują jednak jak w kalejdoskopie - mamy wrzask, growling, punkowo-anarcholskie darcie mordy, kompletnie zaskakujące momenty czystego, aksamitnego wręcz śpiewu i monodeklamacji zahaczającej nawet o melodyjne rymowanie. Wspomniane We Are the Storm w ciągu swoich czterech i pół minuty trwania przynosi miażdżącą gitarową jazdę, gdzieś tak w połowie przerwaną tak delikatnym i kruchym zwolnieniem, płynącym na miękkim głosie i gitarze, że aż nie sposób uwierzyć w to, co się słyszy. Szok? Tak, ale równocześnie zachwyt. Podobną konsternację wśród osobników oczekujących bezlitosnej hard-core'owej jazdy wywołują, zapowiadane przez Bena, momenty punkowe i udziwnienia w postaci samplowanego bitu, laptopowych dźwięków i gitar udających instrumenty smyczkowe. Oczywiście zasadnicze charakterystyki tej muzyki pozostały takie same, hard-core'owy pociąg załadowany metalowym i punkowym ładunkiem spektakularnie zderza się z pojazdem jazzowym, ale największą siłą płyty jest nieprzewidywalność. I rozsądne używanie emocji. Agresja nie jest celem samym w sobie, lecz środkiem artystycznym, co świetnie słychać w Van Damsel i Panasonic Youth. Metrum utworu nadal jest zabawką w posiadaniu zespołu, gatunki tłoczą się w tej muzyce i odbijają od siebie w klaustrofobicznym szale, a każde zagranie jest odświeżające jak łyk wody po długiej wędrówce. Dlatego z jednej strony nie można uwierzyć w to, co się słyszy, a z drugiej chce się krzyczeć z zachwytu. Albo wybiec z domu i pędzić przed siebie emanując energią, którą ta muzyka wyzwala. Obdarzony etykietką skrajnie ekstremalnego zespoły Dillinger Escape Plan nie zawahał się jednak nagrać niesamowicie przebojowych numerów, takich jak przywodzące na myśl Tomahawk Phone Home i Setting Fire to Sleeping Giants, gdzie słychać nawet instrumenty klawiszowe, albo Unretrofied. Ten ostatni podbiłby według mnie niejedną listę przebojów swoją rytmiczną zwrotką wzbogaconą samplami, symfonicznymi zwolnieniami i prawie niumetalowym refrenem. Klasę muzyków słychać nawet w tak odmiennym utworze. Dlatego "Miss Machine" przynosi dziesięć porywających kompozycji sprawiających, że przez czterdzieści minut nie można oderwać się od płynących z głośników dźwięków. Polecam wrzucenie tej płyty naprawdę głośno i chłonięcie fantastycznej energii i talentu bijącego z tej muzyki. Dla mnie, po prostu rewelacja i zdecydowanie najlepszy album grupy, który sprawi, że już niedługo Dillinger Escape Plan będzie klasyką i punktem odniesienia dla wielu zespołów. Oto nowe oblicze rock'n'rolla, genialnie i bezlitosne dla konkurencji.
Tajemnica sukcesu?
Aż pięć lat minęło od czasu "Calculating Infinity", tak długa przerwa wynika jednak z pełnego skupienia i powagi podejścia do pisania muzyki. Ben i Chris kreują swoje pomysły etapami, a niesamowicie samokrytyczne podejście muzyków sprawia, że każdy utwór przeprawia się przez bardzo wyboistą drogę, zanim zostanie ukończony i zaakceptowany. Wiele osób związanych z zespołem twierdzi, że oni sami są najostrzejszymi i najbardziej wymagającymi krytykami. Według mnie to podejście zasługuje na szacunek. Ben przedstawia proces twórczy Dillingera w następujący sposób: "Nie jesteśmy zespołem, który ma w zanadrzu mnóstwo piosenek, który na okrągło pisze i pisze i pisze, albo dzieli sobie czas następująco: teraz jedziemy w trasę, potem napiszemy nowy album. To jest błędna metoda, to nie jest zdrowe i nie potrafimy działać w ten sposób. Nie jest możliwe, żebyśmy zaplanowali sobie wejście do studio, wymyślili czterdzieści utworów i wybrali najlepsze. Każdy numer, który napisaliśmy, znalazł się na płycie, ponieważ gdy już zabieraliśmy się do nagrywania, kompozycje słabe i niezadowalające odpadły. Nawet, jeżeli były technicznie ciekawe albo miały interesujące metrum, co teoretycznie czyniło je atrakcyjnymi, to odrzuciliśmy je, jeśli nie wyzwalały one w nas wszelkiej ukrytej energii, jeżeli ich granie nas nie porywało. Więc bez wątpienia, komponowanie zajmuje nam dużo czasu, ale możemy przynajmniej powiedzieć, że nagrywamy najlepszą muzykę, jaką możemy stworzyć". Jestem pewien, że z tych odrzutów można złożyć jeszcze jedną solidną płytę, ale zgodnie z deklaracjami muzyków, nie byłoby to najlepsze, co mają do zaoferowania. Dzięki tej skrajnej samokrytyce możemy za to napawać się albumem genialnym i skrajnie intensywnym, jakim jest "Miss Machine". Pozostaje życzyć innym zespołom równie odważnego podejścia i nastawienia, jak to prezentowane przez Dillinger Escape Plan. I wierzyć, że deklaracje muzyków, że na kolejny album nie trzeba będzie czekać aż pięć lat, okażą się prawdziwe.
[Piotr Lewandowski]