Najbardziej pociesza mnie fakt, że człowiek niewątpliwie potrafi przydawać swemu życiu wzniosłości świadomym wysiłkiem. Umiejętność namalowania obrazu albo wyrzeźbienia pomnika przedstawia jakąś wartość, albowiem dzięki niej upiększa się przedmioty; daleko bardziej jednak chwalebne jest wyrzeźbić i odmalować atmosferę, czyli ośrodek przez który postrzegamy.
Powyższe pochodzi z „Walden” Henry’ego David’a Thoreau, z rozdziału „Gdzie żyłem i po co”, w którym Thoreau z pasją i uniesieniem wykłada swe credo i powody samotnego pobytu przez rok we własnoręcznie wzniesionej chacie nad leśnym jeziorem. Ten rok ascezy, spokoju i ciszy zaowocował wspaniałym dziełem, w swych najmocniejszych momentach poetycką powiastką filozoficzną. Choć „Walden” wymaga skupienia i najgłębiej wnika w pamięć, gdy kontempluje się go właśnie na leśnej polanie lub brzegu strumyka, to i w domowym zaciszu warto się nad nim skłonić. Idealnym muzycznym dopełnieniem „Walden”, paralelą do niego, jest dla mnie muzyka Sufjana Stevensa. Z drugiej strony jednak, aby płyty Sufjana potraktować ilustracyjnie (o ile to w ogóle możliwe), trzeba nawiązać z nimi już bardzo bliską, intymną nawet znajomość. Ta czerpiąca z folku muzyka, oczarowująca melodyką i brzmieniem oraz wciągająca emocjonalną siłą, w równym stopniu jest bowiem wyzwaniem dla słuchacza, który zechce się jej przyjrzeć z bliska, zamyślić nad opowiadanymi historiami, przedstawianymi postaciami, wszechobecnymi parabolami i symbolami. A nie sposób tego nie uczynić, gdyż dla Sufjana każda płyta jest przedsięwzięciem dedykowanym coraz to kolejnym ideom, miejscom, okazją do zgłębienia podjętego zjawiska i siebie samego zarazem. Sposobem na zapewnienie słuchaczom wspaniałych przeżyć i zmuszeniem ich do myślenia. Ostatecznie, talent do melodii, porywających aranżacji, bogate instrumentarium (w porywie do dwudziestu pięciu instrumentów) oraz wspaniały, chłopięcy i ujmujący wokal sprawiają, że Sufjan Stevens jest niezrównany w tworzeniu muzyki bardzo przystępnej, urokliwej a zarazem o olbrzymiej artystycznej wartości.
Urodzony w Detroit w stanie Michigan artysta od samego początku wykazywał inklinacje konceptualne, gdyż, zgodnie z jego kpiarską biografią zamieszczoną na stronie Asthmatic Kitty (wytwórni założonej przez Stevensa i jego ojczyma), mając lat naście nauczył się gry na zbyt wielu instrumentach by je tutaj wymieniać i za pomocą czterośladowego magnetofonu zarejestrował pierwsze półtoragodzinne albumy, poświęcone dziewięciu planetom lub dwunastu apostołom. Nie ujrzały one światła dziennego, lecz wybór piosenek z tego okresu złożył się na debiutancką płytę „A Sun Came”, która doczekała się też późniejszej reedycji. Sufjan kończył wtedy koledż, a gdy przeniósł się do Nowego Jorku, buzująca bohema wciągnęła go w wir pracy artystycznej, owocujący albumem „Enjoy Your Rabbit”, najbardziej dziwacznym w dorobku muzyka. Poświęcona znakom chińskiego zodiaku, więc złożona z czternastu kompozycji, płyta przynosi niemal osiemdziesiąt minut instrumentalnej muzyki przede wszystkim elektronicznej, wyssanej ze zwiewnych melodii, folkowych brzmień i klarownej struktury. Bardzo specyficzna, pozostaje chyba najrzadziej wkładaną do odtwarzacza przez każdego sufjanowego maniaka i przynajmniej dla mnie, jest świadectwem ewolucji wizji artysty.
Still I never meant to go away, I was raised, I was raised in the place, in the place
Artysty, który po „Enjoy Your Rabbit” dokonał diametralnej wolty stylistycznej i koncepcyjnej. W miejsce sonicznej elektroniki zwrócił się w stronę akustyki, wokalu i melodii, w miejsce orientalnej inspiracji – powrócił w rodzinne okolice. Narracyjny, wręcz pisarski talent i naukowa niemal pasja przełożyły się na zdumiewającą koncepcję płyty poświęconej rodzinnemu stanowi, czyli Michigan. Motywem przewodnim tej płyty jest więc miejsce, czy też może raczej przestrzeń. Miejsca cechują się przecież pewną miarą, przestrzeń natomiast może być zarówno namacalna, poszerzająca miejsce, jak i abstrakcyjna, psychologiczna. Sufjan odbywa bardzo osobistą podróż przez swój rodzinny stan, poznając jego społeczne i przyrodnicze właściwości – bądź co bądź na wkładce pod płytą widzimy typowe dla Michigan gatunki zwierząt i roślin – zakorzeniając się w nim dogłębnie, tak że pełen tytuł „Greetings from Michigan – The Great Lake State” jest najbardziej trafną puentą albumu. W istocie, Michigan ukryte jest między wierszami, jak obecność Wielkich Jezior, które się wyczuwa nawet ich nie widząc. W warstwie instrumentalnej co prawda podstawową rolę odgrywa gitara akustyczna, jednak śmiałe wykorzystanie banjo, nadającego zwiewności nawet najbardziej smutnym chwilom, coraz lepiej dopracowane aranżacje sekcji dętej i świetne komponowanie struktur utworów za pomocą szeregu cyklicznych fraz, powoli stają się znakiem rozpoznawalnym Sufjana. Podobnie zresztą jak frapujące aranżacje i doskonały zmysł, kiedy i jak sięgnąć po konkretne narzędzia, a znaczenie mają też minimalistyczne interludia stworzone plamami instrumentów dętych i klawiszowych. Wspaniale zaśpiewane teksty składają się na zamyśloną, nostalgiczną opowieść, prowadzoną przez miękki głos Sufjana w towarzystwie żeńskiego chórku. Choć Sufjan kontroluje kształt płyty od początku do końca, jednak w gros aranżacji maczał palce Daniel Smith z zaprzyjaźnionej formacji Danielson Family, z której wywodzą się też chórzystki. A propos, album wydany został wspólnie przez Asthmatic Kitty Sufjana i Sounds Familyre Smitha. Co jednak najważniejsze, „Michigan” to wciągająca, melancholijna i piękna płyta, nagrana przez artystę, który dokonał potężnej emocjonalnej inwestycji i w teksty, i w muzykę, a przecież „dobroć jest jedyną inwestycją, która nigdy nie zawodzi” – to ponownie Thoreau.
When the world looks back, when the face looks after that, I can see a lot of life in you, I can see a lot of life in you
Gdy już przebrzmiały uzasadnione okrzyki zachwytu i ich miejsce przejęły gdybania, któremu ze Stanów poświęcony będzie kolejny album Sufjana, ten uderzył w inny ton i wydał w Sounds Familyre płytę „Seven Swans”. Znacznie oszczędniejsza w brzmieniu i stonowana w aranżacjach, akustyczna niemal, z banjo na pierwszym planie, perkusją pojawiającą się jedynie z rzadka, jest ta płyta dla artysty tym, czym dla Johne’a Coltrane’a było „A Love Supreme” – najbardziej osobistym podjęciem wiary. Co ważne, choć z dwunastu utworów na „Seven Swans” tylko jeden jest instrumentalny, a religijność namacalnie wyczuwalna w każdym z tekstów, w muzyce drżącej w swej afirmacji, jednak płycie tak daleko od kaznodziejstwa i łopatologii, jak tylko możliwe. Na rzecz wiary działa się tutaj nie bezpośrednio, lecz poprzez piękno stworzonej muzyki, dokładnie jak na „A Love Supreme”. W obu przypadkach, nawet słuchacz w religię zupełnie nie zaangażowany, docenić musi ich emocjonalną siłę, szczerość i słyszalne w dźwiękach dążenie do absolutu, przecież, jak już zauważyliśmy za Thoreau - „…daleko bardziej chwalebne od upiększania przedmiotów jest wyrzeźbić i odmalować atmosferę, czyli ośrodek przez który postrzegamy”. Tutaj to piękno jest przede wszystkim pięknem ciszy i skupienia uchwyconych w muzyce.
In the Tower above the earth there is a view that reaches far, where we cede the universe, I see the fire, I see the end
Idea odmalowania genius loci kolejnych amerykańskich Stanów nie upadła, choć daleko od Michigan Sufjan się nie wybrał, bowiem do sąsiedniego Illinois. O wydanym w 2005 roku albumie z podtytułem „Sufjan Stevens invites you to come and feel the Illinoise” będzie się moim zdaniem pamiętać za pięć, dziesięć, a nawet pięćdziesiąt lat. Płyta zgarnęła bezapelacyjnie Plug Awards za album roku i jest niespotykanym w dzisiejszych czasach wydarzeniem, muzyczną relacją z zakorzeniania się artysty w miejscu i jego aurze. Wallace Stegner, wspaniały interpretator historii amerykańskiego Zachodu, napisał: „Żadne miejsce nie jest nim naprawdę, dopóki wydarzenia, które się tam dokonały, nie zostaną uchwycone w opowieściach, balladach, legendach i pomnikach”. „Illinois” to majstersztyk w każdym calu i aspekcie. Muzyczne konwencje, tak zgrabnie zapoczątkowane na „Michigan”, tutaj nabrały rozmachu, konsekwencji, śmielej sięgnięto po instrumenty smyczkowe, chórki są wprost bezwstydne w swojej rozkosznej przebojowości, a śmiałość, z jaką Sufjan śpiewa w niezwykle intymny sposób – wręcz nie do uwierzenia. W rezultacie, problemem Sufjana było nie tyle napisanie dobrych, ba genialnych, piosenek, ale zbalansowanie magnetyzującej siły każdej z nich. Już od pierwszych taktów fortepianu otwierającego album, intensywność emocji zbliża się zenitu, a późniejsze przejścia między spektakularnymi i podniosłymi utworami a stonowanymi, dyskretnymi balladami sprawiają, że „Illinois” jest wspaniale wyreżyserowaną opowieścią - momentami epicką, kiedy indziej kameralną, stale przekonywującą i wciągającą.
W tekstach pojawia się więcej niż na „;Michigan” znanych postaci, od Abrahama Lincolna i jego żony Mary Ann, przez poetę Carla Sandburga i architekta Franka Lloyd’a Wright, po seryjnego mordercę John’a Wayne’a Gacy. Jakież jest zdumienie słuchacza, gdy dedykowany mu utwór, najbardziej ckliwa ballada na płycie, okazuje się być opowieścią o zbrodniarzu zwieńczoną zwrotem „and in my best behaviour I am only just like him, look beneath the floorboard for the secrets I have hid”. Warto zwrócić uwagę na gdybanie Sufjana w Jacksonville na temat dwóch potencjalnych patronów tego miasta - czarnoskórego bohatera wojennego i prezydenta USA, obaj nazywających się Andrew Jackson. Uwzględniając także religijne parabole, mnogość miejscowości pojawiających się tekstach i ostatecznie wspaniałą, tragiczną narrację „Casimir Pulaski Day” - można by tak wymieniać w nieskończoność - staje się jasne, że mamy do czynienia z albumem inspirującym, skłaniającym do myślenia, ale przede wszystkim w każdej sekundzie mówiącym do nas o czymś istotnym w sposób artystycznie zachwycający, niekonwencjonalny i niezwykle emocjonalny. Obok „Illinois” po prostu nie można przejść obojętnie, gdyż tak samo mocno działa on na serce i umysł.
Oh, stop thinking of tomorrow, don’t stop thinking of today
Magnus opus Sufjana początkowo rozpisane było aż na pięćdziesiąt utworów, ostatecznie na „Illionois” znalazło się ich dwadzieścia dwa. Kolejne dwadzieścia jeden złożyło się na „The Avalanche: Outtakes & Extras From The Illinois Album”, które na dodatek zostały „shamelessly compiled by Sufjan Stevens”, jak z właściwym sobie humorem artysta zaznaczył na okładce albumu. Przyznam, że podchodziłem do tej idei z rezerwą, którą nieco rozwiał sam Sufjan. Na pytanie o to, kiedy uznał, że te utwory zasługują na wydanie płytowe odparł: „nadal nie jestem pewien, czy zasługują. Nad kilkoma odrzutami z płyty pracowałem nadal i początkowo chciałem umieścić je na stronie internetowej, ale później stwierdziłem, że skoro włożono w nie tyle pracy, ściąganie z netu by im uwłaczało. Ale rzeczywiście, gdyby nie sukces „Illinois” pewnie wylądowałyby one na stronie”. Nie sposób bowiem ukryć, że piosenki na „Avalanche” pozostają w cieniu swych poprzedniczek, gdyż nawet te najmocniejsze z nich są pewnymi odpowiedziami na kompozycje z „Illinois” – czy to tekstowo, czy muzycznie. Estetyka jest zbliżona, emocjonalność równie autentyczna, spójność albumu wyraźna, ale jednak dramaturgia i spektakularność narracji innego kalibru. Może wynika to z faktu, że sam artysta ocenia ją jako mniej osobistą. Bohaterami są tym razem pisarz Saul Bellow, polityk Adlai Stevenson, kilku aktywistów z Chicago, odkrywca Plutona Clyde Tombaugh, miejsca może też mniej zinternalizowane? Znaczenie ma też fakt, że kilka utworów wyraźnie sprawia wrażenie bardziej rozrywkowych, luźnych - jak kołyszące „The Henney Buggy Band” – a nawet zagranych ze znaczną dozą autoironii, jak trzy wersje Chicago. Na „Illinois” była to najbardziej chwytliwa piosenka, tutaj natomiast poddana została postępującej dekonstrukcji, aż do jazgotów i fałszów w Multiple Personality Disorder version.
W efekcie refleksja nad „Avalanche” jest taka, że oczywiście ustępuje ona „Illinois”, ale i tak byłaby największą pozycją w dorobku wielu artystów indie-rockowych, indie-popowych, folkowych, etc. Być może jest to dla Sufjana sposób na zamknięcie pewnego etapu twórczości? Może epoka banjo i dęciaków się wyczerpała? Może nadchodząca trasa koncertowa, w czasie której usłyszeć będzie można aranżacje bardziej eksponujące instrumenty smyczkowe okaże się pewną cezurą. Ciężko jednak przewidzieć, czego spodziewać się po artyście, który zdobył zasłużone i olbrzymie uznanie także w kręgach z rzadka sięgających po tak urokliwą i łatwo przyswajalną muzykę, na listopad zapowiedział „Songs For Christmas” zbiór epek nagrywanych od kilku lat przed świętami, a za swoją największą inspirację muzyczną podaje The Ex i deklaruje zmęczenie już przystępnością akustycznych brzmień. Na podstawie wcześniejszych doświadczeń oczekiwać można jednak muzyki szczerej, bogatej w sensy i znaczenia, prawdziwej sztuki. Można estetykę i konceptualność projektów Sufjana cenić bardziej lub mniej, ale nie ulega wątpliwości, że jest on artystą obecnie unikatowym, a może nawet jednym z najwspanialszych song-writer’ów w dziejach. I łatwo się w jego muzyce po prostu zakochać.
(foto: denny renshaw)
[Piotr Lewandowski]