polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Deerhoof wywiad z Gregiem Saunier

Deerhoof
wywiad z Gregiem Saunier

Deerhoof to zespół, który podobnie jak Sonic Youth czy NomeansNo, nie wywraca do góry nogami swojego pomysłu na muzykę, ale konsekwentnie ją rozwija ugruntowując swą pozycję jednej z najbardziej twórczych i niekonwencjonalnych grup sceny niezależnej. "Offend Maggie", najnowsza płyta formacji z San Francisco, łączy najbardziej dojrzałe i potężne brzmienie w historii zespołu, z nieodłączną im fantazją i zwichrowaną chwytliwością. O tym, że Deerhoof to jeden z najlepszych koncertowych składów planety, przekonać się można już niebawem na mini-festiwalu Off Club. Tymczasam zapraszamy do lektury wywiadu z Gregiem Saunier, perkusistą Deerhoof, z którym spotkaliśmy się w Berlinie.

Zagracie dziś pierwszy koncert na kontynencie europejskim po wydaniu nowej płyty. Wczoraj otworzyliście trasę w Londynie. Czy to był dobry początek?

Bardzo dobry. Londyn był zawsze dla nas bardzo przyjaznym miejscem i wczorajszy koncert był tego najlepszym potwierdzeniem. Poprzednio graliśmy w Londynie na Release the Bats, imprezie ATP w Halloween w ubiegłym roku, z wieloma fajnymi zespołami, jak Deerhunter, Liars, Black Lips. Impreza miała obłędną atmosferę "haloween party", publiczność była poprzebierana i w sumie przyszła zobaczyć cały pakiet kapel. Wczoraj było diametralnie inaczej, naprawdę czułem, że na koncercie są ludzie nieprzypadkowi, którzy kojarzyli nasze piosenki, nawet śpiewali z nami! Uderzyła mnie jedna rzecz - właśnie skończyliśmy trasę po Stanach, która była dość dziwna. Akurat gdy ją zaczynaliśmy zaczął się krach na Wall Street i kraj ogarnął strach przed recesją. Nagle wszyscy zaczęli oszczędzać. Dlatego na każdym koncercie w Stanach miałem wrażenie, że sala w której gramy jest trochę za duża, że przyciągamy nieco mniej osób niż np. przed rokiem. Na początku się przestraszyłem, że nikt nas już nie lubi... Ale gdy zaczynaliśmy grać, okazywało się, że nigdy jeszcze nie mieliśmy tak entuzjastycznej, chłonącej muzykę i energetycznej publiczności. Wczoraj w Londynie było tak samo - klub był nie za wielki, ale wypełniony po brzegi i odbiór naszej muzyki był świetny. Więc nawet jeśli sytuacja gospodarcza jest gorsza i przez to na koncerty przychodzi mniej osób, ich przeżycie i zabawa na nich są lepsza niż kiedykolwiek.

Być może dlatego, że teraz przychodzą te osoby, którym na Was naprawdę zależy, a rezygnują te, dla których byłaby to tylko rozrywka?

Dokładnie.

A jak postrzegasz odbiór "Offend Maggie"?

Mogę go ocenić tylko na podstawie reakcji na nowe utwory publiczności na koncertach. I jestem bardzo zadowolony. Ludzie ewidentnie znają nowe kawałki i cieszą się, że je słyszą. Wiesz, za każdym razem, gdy dowiaduję się, że ktoś słucha naszych płyt, jestem zdziwiony i szczęśliwy. Więc jeśli tyle osób jednocześnie udowadnia, że słucha płyt Deerhoof i je lubi, to czego chcieć więcej?

Opowiedz proszę, jak wygląda podział zadań kompozycyjnych i aranżacyjnych w Deerhoof.

W przypadku każdej piosenki jest inaczej. Zabawnie zadałeś to pytanie, można odnieść wrażenie, że komponowanie i tworzenie muzyki jest rodzajem pracy, obowiązku. Działamy kompletnie odwrotnie - nie ma oczekiwań wobec nikogo, że napisze jakąkolwiek piosenkę. Nie wyznaczamy sobie nawzajem zadań w rodzaju "dokończ ten kawałek", czy "napisz trzy utwory na nowy album". Każda piosenka jest zaskoczeniem dla każdej osoby w zespole. Zaskoczeniem zarówno dla autora pierwotnego pomysłu, jak i dla pozostałych. W sumie, to nigdy nie oczekujemy nawet, że napiszemy jeszcze jakiekolwiek nowe piosenki. Bo skąd one do nas przychodzą? Tego nie wiem. A przecież mogą już nie istnieć żadne potencjalne piosenki, na które potrafimy wpaść... Dlatego zawsze, gdy ktoś przynosi nowy pomysł - melodię, rytm albo linię gitary - jest to specjalny moment i czujemy się szczęściarzami, że udaje nam się stworzyć coś nowego. W Deerhoof każdy pisze utwory, także teraz, gdy jest nas czworo w zespole. Na "Offend Maggie" są chyba dwa kawałki Eda, trzy Satomi, bodajże cztery Johna, coś w tym rodzaju.

Może cztery i pół?

Cztery i pół? Właściwie to trafiłeś, bo tytułowy kawałek to w połowie jego pomysł, w połowie mój. Ale z drugiej strony Satomi jest współautorem każdej piosenki, ponieważ to ona napisała tym razem niemal wszystkie teksty. Cóż, możemy więc powiedzieć, że "teksty są zadaniem Satomi". Natomiast w przypadku muzyki nie ma reguł - czasem to ja wymyślam gitary, czasem Satomi mówi mi, jak powinny grać bębny. Zdarzało się, że wpadałem na tytuł utworu, a potem Satomi pisała cały tekst bazując na tytule. Jeśli tylko uda nam się pomysły przekuć w piosenkę, kompletnie nas nie interesuje jak to nastąpiło i dzięki komu.

Nie budzisz się czasem z pomysłem, który wydaje Ci się rewelacyjny i nie ogarnia Cię obawa, że reszta zespołu wywróci go do góry nogami?

W Deerhoof każdy lubi być zaskakiwany. Wydaje mi się, że w przeszłości uczucie, o którym mówisz, tkwiło w nas mocniej. Ciekawe, że ludzie często mówią i piszą o Deerhoof jako o zespole, który rozpoczął bardzo eksperymentalnie i z czasem stał się mniej eksperymentalny. Moim zdaniem jest kompletnie na odwrót. Wydaje mi się, że na początku byliśmy znacznie bardziej nerwowi, zastanawialiśmy się, jak reszta zespołu zareaguje na konkretny pomysł. Obecnie każdy pojawiający się pomysł jest równoprawny. A ponadto w miarę upływu czasu zaczynamy eksperymentować z kolejnymi stylami muzycznymi, których wcześniej nie próbowaliśmy.

"Offend Maggie" to pierwszy album, jaki nagraliście w "prawdziwym" studio. Jak czuliście się mając pod ręką wszystkie gadżety i technologiczne przewagi, oferowane przez studio?

Głównym powodem wejścia do studio było właśnie uzyskanie dostępu do tej całej technologii. Potrafimy nagrywać się sami, więc jeśli nie chcielibyśmy wykorzystać wielu studyjnych narzędzi, zostalibyśmy w domu i album powstałby tak, jak poprzednie - "Friend Opportunity" nagraliśmy po prostu w sypialni Johna i zmiksowaliśmy na komputerze. Chcieliśmy jednak spróbować szeregu dźwięków i brzmień, które nas pociągały, ale których nie byliśmy w stanie osiągnąć bez, przykładowo, grania w naprawdę dużym pomieszczeniu. Jeśli masz praktykę w nagrywaniu samego siebie, a my zaczynaliśmy od czterośladu - tak zostały zarejestrowane nasze pierwsze płyty - potem nauczyliśmy się wykorzystywać komputer, wtedy pracując w studio wszystko wydaje się tak proste. Pot i znój już za tobą, a możesz sięgać po brzmienia, które istnieją w Twojej głowie, ale były nieosiągalne w warunkach domowych. Jednak moim zdaniem młody zespół bez praktyki łatwo się w studio pogubi, będąc przytłoczonym nieskończonymi możliwościami. Wtedy producent staje się wszechmocny, tłumacząc co i jak można, czy nawet trzeba, zrobić. Mamy spore doświadczenie w nagrywaniu DIY, więc w studio poszukujemy konkretnych brzmień. Dużo w tym celu eksperymentowaliśmy z mikrofonami i ich ustawieniami.

Czy fakt, że Waszymi producentami są Wasi przyjaciele, Jay i Ian Pelicci, dużo ułatwił?

Nie postrzegam ich jako producentów. Jay i Ian znają tajniki studio i sprzętu, potrafią wykorzystać konsoletę znacznie lepiej niż ja, ale to Deerhoof jako zespół kontroluje i tworzy swoje brzmienie. Wiemy czego szukamy. Niemniej jednak to, że Jay i Ian są naszymi przyjaciółmi i od dawna z nami współpracują, wiele ułatwiło. Ian jest też naszym koncertowym akustykiem w Stanach, spędził z nami na ostatniej trasie sześć tygodni w samochodzie. Rozmawiamy o tak drobnych wycinkach brzmienia, że ciężko to wręcz wyjaśnić osobie postronnej, a Ian nieustannie poszukuje sposobów ich poprawy.

Czy "Offend Maggie" też nagraliście za jednym podejściem? Do "Runners Four" podchodziliście kilka razy.

"Offend Maggie" poszło prawie na raz. Instrumenty nagraliśmy bodajże w trzy dni, a dwa tygodnie później w jeden dzień dograliśmy wokale. Poza tym, utwór "Family of Others" został nagrany przez Johna w domu, także w domu dograliśmy trochę drobnych partii klawiszy. Ważny etap to miksy, które robiliśmy powolutku przez kilka miesięcy na domowym komputerze. W studio staraliśmy się nagrywać w sposób dający możliwie szerokie pole wyboru przy miksowaniu. Na przykład, nagrywając gitarę Johna rozstawialiśmy prawie dziesięć mikrofonów, nie decydując się w studio na konkretne brzmienie, ale wychodząc z niego z szeroką zarejestrowaną paletą. "Runners Four" sprzed trzech lat jest zdecydowanie najdłuższą płytą, jaką nagraliście. Po niej nastąpiło "Friend Opportunity", gdzie dziewięć intensywnych numerów zwieńczyliście długim finałem. Czy mieliście jakiś plan co do czasu na "Offend Maggie"?

Wiesz, długość "Runners Four" była faktycznie zaplanowana i przemyślana, ale na "Friend Opportunity" nic nie było przemyślane. [śmiech] I tak samo było z "Offend Maggie". Nie mieliśmy planu ani co do długości, ani i układu płyty, po prostu pracowaliśmy nad kolejnymi utworami. Kilka kawałków wypadło w trakcie i nawet nie dlatego, że nie pasowały na ten album, ale ponieważ były zbyt podobne do materiału, który już się na nią dostał. Ale na pewno się nie zmarnują - zrobimy z nich bonusy na Itunes albo opchniemy na składanki. [śmiech] W każdym razie, za wyjątkiem "Runners Four" długość płyt nigdy nie była specjalnie przemyślana. W sumie to nie wiem, ile trwają "Friend Opportunity" i "Offend Maggie". Możesz mi powiedzieć?

"Friend Opportunity" trzydzieści kilka minut, "Offend Maggie" trochę powyżej czterdziestu. Mam je przy sobie, ale rozwalił mi się wyświetlacz w odtwarzaczu, więc nie sprawdzimy. Ale możecie zagrać którąś w całości z nich w stylu ATP "Don't Look Back" i zmierzymy.

Niby tak, ale tempo utworów na żywo nigdy nie jest takie, jak na płycie. Nie ma szans. Gdy jedziemy w trasę, zaczynamy grać jakiś kawałek na przykład trochę za szybko i w ogóle tego nie zauważamy. Na każdym kolejnym koncercie gramy go szybciej i szybciej, więc gdy skończymy trasę i w domu włączymy album, wpadamy w totalną konsternację. Oczywiście odchylenia w drugą stronę też się zdarzają i zdziwienie jest podobne.

A propos koncertów. Macie zasłużoną opinię doskonałego zespołu koncertowego. Wasza muzyka wydaje się jednak wymagać sporego wysiłku potrzebnego, żeby ją zagrać mniej więcej zgodnie ze skomponowanymi wersjami.

Nie, to są proste kawałki.

Zdania mogą być podzielone. Gdy zmieniasz kilkukrotnie w utworze tempo, albo nawet metrum, dla osoby postronnej nie jest to łatwe. Czy wobec tego zostaje miejsce na improwizację?

Zgoda, to się może wydawać trudne. Jednak zmieniamy tempo dlatego, że jest to proste, naturalne. I ponieważ są to proste piosenki, przestrzeń dla improwizacji jest rozległa. Sam możesz ocenić - jeśli usłyszysz, że gramy coś inaczej niż na płycie, znaczy to, że mieliśmy przestrzeń do improwizacji. Moim zdaniem każdy koncert jest nieco inaczej zagrany. Mnie samego bardzo interesuje muzyka improwizowana. Z jednej strony lubię muzykę kompletnie komponowaną, jak klasyczna, a z drugiej - improwizacje kompletnie free. Oczywiście lubię też tradycyjną jazzową konwencję podstawowej melodii oraz następujących po sobie partii solistów. Jednak szczególnie ciekawa jest dla mnie improwizacja, nazwijmy ją, w stylu Rolling Stones - mając prostą piosenkę możesz grać ją dzień po dniu coś w niej zmieniając i nigdy się nie nudząc. Rolling Stones pokazują, jak bardzo owocne może być takie podśjcie. Oni od lat grają Jumpin Jack Flash albo Satisfaction, a na filmie, który wydali w 2007 roku, widać, że po czterdziestu latach nadal ich to bawi, ciągle znajdują w nich coś nowego. Twarz Keitha wygląda, jakby dopiero teraz odkrywał ten właściwy sposób wykonania, jakby po czterdziestu latał nareszcie odkrył, jak powinno brzmieć idealne solo w Satisfaction.

Na koniec pogdybajmy. Załóżmy, że, odpukać, nie mógłbyś grać w Deerhoof. Kogo wybrałbyś na swojego zastępcę?

Dobre pytanie, sam je sobie już nie raz zadawałem. Szczerze mówiąc, mam wielu przyjaciół, którzy moim zdaniem byliby znacznie lepsi w roli perkusisty Deerhoof. W szczególności, graliby ciszej. [śmiech] Mam taki problem, że gram na żywo trochę za głośno... Już wiem, najlepszy byłby Brian Blade.

Perkusista Wayne Shorter Quarter? Byłem w szoku widząc go na żywo.

Znasz go! On jest niesamowitym perkusistą, moim ulubionym współczesnym bębniarzem. Tak w ogóle najbardziej podziwiam Tony'ego Williamsa. Kilka miesięcy temu byliśmy z Satomi na koncercie kwartetu Shortera. Znaliśmy wcześniej ich ostatni album "Beyond the Sound Barrier", który jest live i Brian Blade gra na nim, więc nie mogłem się doczekać koncertu. Ale to, co zobaczyliśmy przerosło nasze oczekiwania i było niezwykle piękne. Każdy z muzyków grający niemal nieustanne solo, ale z jaką uwagą i wrażliwością na to, co grają pozostali. Perkusja i fortepian ani przez sekundę nie grały tego samego, podążały za sobą prowadząc pozornie dwa różne utwory, ale wspaniale ze sobą współgrając. Komunikacja między muzykami była niesamowita. A Brian Blade... Istne piękno. Miałem wrażenie, że on nigdy nie gra ot tak rytmu, nigdy niczego nie powtarza. Raz po raz wydawało mi się, że on robi błąd i po chwili docierało do mnie, że to absolutnie miało sens, że było elementem większego piękna. Doświadczenie kwartetu Shortera było niezwykłym przeżyciem. Po koncercie podeszliśmy z Satomi do Blade'a, daliśmy mu "Friend Opportunity", powiedziałem jak bardzo go podziwiam i wielką inspiracją jest dla mnie. Więc jeśli miałbym kogoś wybrać do Deerhoof w moje miejsce, to właśnie jego.

Rozumiem Cię. Mam wrażenie, że Wasze koncerty dla niektórych osób też są tak silnym przeżyciem. Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce.

[Piotr Lewandowski]