Po dołączeniu do składu Deerhoof Eda Rodrigueza, zespół nagrał „Offend Maggie” – najbardziej rockową płytę w swym dorobku. W sumie, gitarzysta grający kiedyś we Flying Luttenbachers i od lat współpracujący z Johnem Dieterichem w Gorge Trio był idealną osobą do wzmocnienia gitarowego uderzenia. Oczywiście nikt, kto zna Deerhoof choćby pobieżnie, nie spodziewał się jego powtórki na kolejnej płycie. Ale wolta wykonana na „Deerhoof vs. Evil” zaskoczyć może nawet fanów zespołu – to zarazem najbardziej popowa, jak i najbardziej eksperymentalna i zróżnicowana płyta w dorobku grupy. Deerhoof przez szesnaście lat kariery nie nagrali dwóch takich samych albumów – tutaj nie ma dwóch takich samych piosenek. W dużej mierze jest to zasługa imponującego operowania brzmieniem przez gitarzystów, raz wyciągających z instrumentów brzmienia marginalne i zdeformowane, innym razem przepoczwarzającymi je olśniewająco w replikę harfy, kongotronicznych likemb czy syntezatorów.
Deerhoof postanowili jednak też zakwestionować niepodważalność „deerhoofowej” piosenki – ostatecznie, czy po tylu latach włączając ich płytę nie spodziewamy się kolejnej dawki hiperintensywnych synkop, infantylnych wokali i quasi-punkowej wirtuozerii? Porzuceniu gęby równie dobrze służy sięgnięcie po absurdalny kower, otwarcie płyty piosenką po katalońsku, co wprowadzenie dwugłosu, podkreślenie rytmiczności (polirytmiczności, ale jednak), albo, dla kontrastu, uproszczenie rytmu zmasowanym atakiem basów. I imponujące, nawet jak na nich, otwarcie na brzmienie. Choć płyty trwa tylko lekko ponad pół godziny, to funduje oszałamiający rollercoaster. Takiej kondensacji spektrum możliwości i wyobraźni zespołu do tej pory jeszcze nie było. Nie wolno przegapić.
[Piotr Lewandowski]