polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Powerhouse Sound Oslo / Chicago: Breaks

Powerhouse Sound
Oslo / Chicago: Breaks

Ken Vandermark wrósł w nasz krajobraz jazzowy w sposób już tak integralny, że jego powrót do Polski z koncertami w kwietniu i maju nie był zaskakujący, jednak w porównaniu do jesienno-zimowych koncertów z Vandermark 5, Free Music Ensemble, The Frame Quartet czy w duecie z Paal'em Nilssen-Love, wiosną Vandermark zaprezentował nam dwa skrajnie odmienne oblicza. W porównaniu z wymienionymi formacjami, które, oględnie rzecz ujmując i ignorując zauważalne różnice między nimi, eksplorują intensywne free jazowe, lecz praktycznie akustyczne rewiry, w duecie z pianistą Pandelisem Karayorgisem Vandermark objawił się na koncertach we Wrocławiu i Krakowie w bardzo stonowanym odcieniu, kwietniowa trasa formacji Powerhouse Sound była potężnym ciosem energetycznego elektrycznego brzmienia, jakiego w wydaniu chicagowskiego saksofonisty nie doświadczyliśmy od dawna. Lecz nic w tym dziwnego, skoro kwartet ten składa się ze stałego współpracownika Kena, czyli Nate'a McBride na gitarze basowej, oraz dwóch nowych kolaborantów - Jeffa Parkera na gitarze i perkusisty John'a Herndona, znanych choćby z Tortoise czy Isotope 217. I tej właśnie inicjatywie poświęcimy tutaj parę zdań.

Chicagowska ekstraklasa zaprezentowała bowiem żywą, potężnie brzmiącą i przede wszystkim wolną formę, otwierając swoje kompozycje w improwizacyjnej przestrzeni, ale nie zapominając przy tym o wyróżnikach swej muzyki uchwyconych w studio - rytmie i energetycznym zwarciom. Na taki soczysty wygar w wydaniu Kena czekaliśmy, absolutnie nie umniejszając jego innym inicjatywom, bodajże od roku 2002, kiedy to drugą i ostatnią płytę wydało trio Spaceways Inc., gdzie z Vandermarkiem i McBride grał perkusista Hamid Drake. Tamten projekt był pionierskim zmierzeniem się z funkowymi inspiracjami, pierwszy album Spaceways Inc. wręcz zawierał reinterpretacje kawałków Sun Ra i Funkadelic, na drugiej płycie pojawiły się również wątki reggae'owe i dubowe. Do kontynuacji takiego kierunku Vanermark zbierał się dość długo, lecz bynajmniej nie prowadziło go do rodzinnego miasta, lecz raczej do Norwegii. Powerhouse Sound w to bowiem dwa składy, dwa spojrzenia na skomponowany przez Kena materiał, dwie odrębne sesje i dwupłytowy album "Oslo / Chicago: Breaks" . Sam lider przyznaje, że "pierwotnym zamysłem był projekt w "norweskim"składzie, realizujący pomysły odwołujące się do reggae, rocka i funku. Chodziło mi to po głowie dłuższy czas, ale właściwie od czasu Spaceways Inc. nie było do tego warunków, właściwej formuły. Więc z jednej strony projekt miał być pewną kontynuacją Spaceways Inc., ale z drugiej od dawna planowałem projekt z Ingebrigt Haker Flaten'em i Nate'm McBridem grającymi jednocześnie i to na gitarach basowych. Wykorzystanie elektroniki też mnie pociągało, więc było co najmniej kilka przesłanek stojących za zawiązaniem tej formacji."

Stąd też pierwsza, zarówno chronologicznie, w nazwie, jak i przyziemnie - w pudełku albumu - płyta, zarejestrowana została w 2005 roku w eksperymentalnym składzie z wymienionymi dwoma basistami, bliskim współpracownikiem Vandermarka, niesamowitym perkusistą Paal'em Nilssen-Love oraz Lasse Marhaug'iem rażącym elektronicznymi efektami i dysonansami. Siedem utworów, zadedykowanym takim dubowym i reggae'owym tuzom jak Lee Scratch Perry, King Tubby czy Burning Spear, jest jednak bardzo mroźnym hołdem dla ich dokonań, jako że z gąszczu elektronicznych chmur, złamanych, acz wyraźnych rytmów i przekomarzających się basów z rzadka jedynie wyłania się klarowna, hipnotyczna wibracja. Vandermark nie kryje, że zrealizowanie jego koncepcji opartych na rytmie i z niego właśnie czyniących punkt wyjścia dla pozostałych muzyków, okazało się wielkim wyzwaniem w praktyce. "Początkowo wydawało mi się, że ta muzyka będzie łatwa do zagrania, ponieważ jest tak naprawdę oparta na liniach basu, ale jednak okazało się inaczej - większość partii basu była w tempach nieparzystych, a pozostałe instrumenty już niekoniecznie, co dla mnie było bardzo sensowne, ale wymagało wiele wysiłku, by całość brzmiała naturalnie. Nagrywaliśmy materiał w Oslo powoli, utwór po utworze, kończyliśmy jeden i dopiero wtedy braliśmy się za następny."

Co przecież nie jest dla muzyków o jazzowych inklinacjach typowe. Nie sposób jednak nie zgodzić się z tym wyznaniem, gdyż rozgryzienie norweskiego oblicza Powerhouse Sound, wyciągnięcie z niego soczystego wnętrza i oswojenie się z tym, że najbardziej smakowite pomysły melodyczne i rytmiczne podane są w gorzkim brzmieniowym sosie, wymaga faktycznej internalizacji specyficznej formy, zawieszonej jakby w połowie między funkowym uderzeniem a brzmieniowym eksperymentem. Nic dziwnego, że projekt okazał się karkołomny również po opuszczeniu studio - Vandermark wspomina, że "potem odbył koncert, który okazał się, prawdę mówiąc, totalną katastrofą - materiał był tak trudny, że niemal nie byliśmy w stanie zagrać całego programu. Ponadto, z różnych powodów, nadmiaru zajęć każdego z nas i trudności koordynacyjnych, projekt "Oslo" nie mógł dalej istnieć."

Idea reaktywowana została więc w Chicago, co ciekawe za sprawą muzyków, którzy znali się niemal dwadzieścia lat i zdążyli stać się niemal ikonami tamtejszej sceny, nigdy wcześniej ze sobą nie współpracując. Za sprawą Roba Mazurka i jego Exploding Star Orchestra, do którego zaprosił on i Vandermarka, i Herndona oraz Parkera, narodził się pomysł na ożywienie Powerhouse Sound. Vandermark entuzjazmowi Jeff'a i John'a przypisuje tutaj znaczną rolę - "zapalili się momentalnie do tego pomysłu i zaczęliśmy rearanżować kompozycje na miarę tego składu, oczywiście podstawowe rytmy i linie melodyczne pozostawiając te same, ale sposób ich organizacji i interpretacji uczyniliśmy kompletnie odmiennym".

Chicagowska sesja zarejestrowana została w rok po norweskiej, wyprodukował ją znany z Shellac Bob Weston i w rezultacie otrzymaliśmy najbardziej energetyczną, elektryczną i rockową rzecz w dorobku Vandermarka. Choć skład tej formacji jest bardziej konwencjonalny niż kwintetu z Oslo, to jednak większa swoboda wykonania, bardziej płynna wibracji i być może szersza przestrzeń stworzona przez muzyków sprawiły, że sesja ta jest ona chyba lepszą z dwóch. Kompozycje w większym stopniu implikują kolejne, a wręcz ewenementem jest scalenie trzech z nich w dwudziestodwuminutowy epos, którego nagranie McBride wspomina jako skrajne wyzwanie. Paradoksalnie i na szczęście, tych dwudziestu minut zupełnie się nie czuje, gdyż naturalny rozwój kompozycji i balans między, tutaj już absolutnie potężną sekcją rytmiczną, nieprzeciętną grą Parkera, wspaniale przełączającego się między rolą solisty a wsparciem rytmu, oraz ostatecznie improwizacjami Vandermarka, nadają całej sesji potoczystości i rozmachu. Co ciekawe, Ken gra w Powerhouse Sound tylko na saksofonie tenorowym, czyniąc się jednym z członków równoprawnego kolektywu i kluczową rolę przypisując pozostałym muzykom, zwłaszcza Nate'owi McBride na basie. Ich eksploracja elektrycznej struktury bazującej na rytmie przywodzi na myśl dokonania Milesa Davisa z lat siedemdziesiątych i wymownie utwór Milesowi zadedykowany nosi tytuł 2-1-1975, co jest datą wydania "Agharta" i "Pangaea", dwóch siostrzanych koncertowych płyt Davisa, niejako podsumowujących ów okres jego kariery.

W swych dwóch wcieleniach Powerhouse Sound jest wymagającym, ale i fantastycznie inspirującym doświadczeniem. Bardziej eksperymentalne Oslo zderza się z pulsującym życiem Chicago, które okazuje się nieco jaśniejszą stroną tej monety, może dlatego, że forma elektrycznego kwartetu daje po prostu większe pole do eksploracji korzennych funkowych i dubowych inspiracji, wzmocnionych rockową energią, a może znaczenie miał też trywialny powód wskazany przez Vandermarka -"chicagowska wersja wcale nie była łatwiejsza do nagrania, ale mieliśmy na nią nieporównywalnie więcej czasu." Jakby nie było, właśnie tę emanację Powerhouse Sound mogliśmy podziwiać na rewelacyjnych majowych koncertach i również od niej oczekiwać możemy kontynuacji. "Uwielbiam funk, fascynują mnie dub i reggae, lubię rock, od czasu Spaceways Inc. chciałem zająć się funkiem granym free, ale miałem problemy ze znalezieniem właściwego do tego składu, co się jednak udało i obecnie jestem bardzo podekscytowany perspektywą dalszego rozwoju tej formacji." My również.

[Piotr Lewandowski]